Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Teatr NN

Junaki - Marian Lewtak - fragment relacji świadka historii z 3 marca 2007

Junaki Moi bracia za Niemca byli w Junakach: młodszy w Podlodowie, za Wieprzem, średni w Puławach. W Podlodowie było lotnisko i jak trwała wojna z Rosjanami, stamtąd samoloty startowały i leciały na Rosję. W niedzielę, jak nie pracowali, przyjeżdżali do domu. Brat przyjechał z Podlodowa i mówi: „Wiesz co, jedź za mnie, pobędziesz tam ze dwa, trzy tygodnie, a ja tu trochę pooram”. I pojechałem za niego. To była moja przygoda z Junakami, taki jeden przypadek.

Jeździliśmy do lasu, a tam były miny, zapalniki, wszystko rozładowywaliśmy z samochodów do bunkrów, do środka, żeby na wierzchu nie leżało. Zbieraliśmy to, a jak samoloty przyszły, to ładowaliśmy na przyczepki, samochód podjeżdżał pod samoloty i tak to odprowadzali.

Lotnisko zajmowało duży teren. Wojska niemieckiego tam było mało, właściwie tylko obsługa lotnictwa, ale umieli mówić po polsku, i było bardzo dużo tych junaków.

Mieliśmy numerki, ja miałem numerek 51. Niemiec tylko przychodził, spisywał numerki i już mogli znaleźć człowieka wszędzie, nie mógł uciec. A do jedzenia gotowali brukiew – zupy z brukwi, śmierdziało, jak nie wiem, ale nic innego nie było do jedzenia, czasem z domu coś się dowoziło. W Podlodowie był też taki majątek, tam chodziliśmy po mleko, wszyscy nie chodzili, tylko myśmy znajomości zawarli.

Raz zabrali tych junaków do Ryk, na kolej i tam rozładowywali z wagonów rozmaite towary, żywność, mundury i buty. We czterech czy w pięciu odpieczętowali wagon, bo zaplombowane było. Wzięli parę tych kamaszy i pojechali na jarmark sprzedawać.

Tam złapał ich Węgier, taki był Volksdeutsch, oni chodzili w czarnych płaszczach, takich mundurach i czapki mieli wysokie jak górnicy z piórami z boku. Większość tych chłopaków uciekła, ale jednego złapali, nazywał się Środa. Rano, piąta godzina – pobudka, zbiórka, alarm, wszystkich wzięli na plac, biegiem. Było cztery czy pięć baraków na półtora tysiąca junaków. Dwa rzędy ustawili po jednej, po drugiej stronie, odstęp na środku i wprowadzili tego Środę: skuty, zbity, siny był cały i rozpoznawał, którzy byli z nim. Poznał ich od razu. Zagonili ich do samochodu ciężarowego. Było ich czterech i kierowca. Wsiedli do tego samochodu i odjazd. Naprzeciwko nas mieszkał Lis z Dęblina, on był pisarczykiem w tym biurze, wyskoki taki chłop.

Wieczorem przyszedł z tego biura i mówi: „Wieta co? uciekli im ci z samochodu, aby ten jeden Środa został, nie mógł ucieknąć, bo on już zmordowany, zbity, a ci wszyscy uciekli! Jak siedli w samochodzie, jeden z brzegu siadł, ten z karabinem, z drugiej strony te Węgry, jeden z kierowcą, a oni siedzieli na ławkach z jednej, z drugiej strony. Jak tylko odjechali, wjechali do lasu – bo przy szosie głównej po obu stronach był cały las – pchnęli jednego i drugiego z tego samochodu, na łeb polecieli, a oni powyskakiwali skuci i uciekli. Wszyscy czterej uciekli”. „I gdzie poszli?” – „Do partyzantów”.