Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Teatr NN

On to nazywał ruchem scenicznym - Lech Przychodzki - fragment relacji świadka historii z 21 sierpnia 2008

„Ogród” stwierdził, że ma siedzibę, we wrześniu tegoż 1975 roku. Pierwszą i jedyną, w zasadzie, siedzibą jaką myśmy mieli to był „Arcus,” u Andrzeja [Połoniny- dop. M.N.], właśnie od września 1975 roku. Kto to załatwił? Najprawdopodobniej Jędrek Połonina.

To jest taki pierwszy okres samoświadomości, tak naprawdę. Myśmy wcześniej działali na zasadzie „na nie”, czyli „nie” temu, co jest... Natomiast my nie byliśmy w stanie powiedzieć sami, czego my – jako my – chcemy.

Poznaliśmy latem 1975 roku Jędrka Połoninę, rzeźbiarza bardzo znanego wtedy w Polsce z przeróżnych rzeczy, uczeń Antka Rząsy - też już nieżyjącego. Andrzej w wieku 16, czy 17 lat wywędrował ze swojej Brodnicy, bo on jest z tamtych stron, z Pomorza. Nigdy żadnych szkół nie kończył, artystycznych też nie, był genialnym samoukiem po prostu. Przede wszystkim rzeźbił, ale pięknie malował, pięknie rysował, co mu pozwoliło być scenografem w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim. Andrzej, odkąd uciekł z domu, czy też wywędrował, bo wersje są różne, szlajał się po całym kraju, ale głównie po Bieszczadach. Tam w końcu zamieszkał, ale wtedy, kiedy myśmy go poznali w 1975 roku to nie miał żadnego miejsca zamieszkania. Miał plecak, w którym była siekiera, trochę obrobionego drewna, jakieś projekty i pięć łachów na krzyż. On był zupełnie nową osobą, poznaną na bazie studenckiej „Almatury” u lubelskiego Wołkowyji, nad Zalewem Solińskim. I Andrzej zakochał się w siostrze Grześka Józefczuka po spędzeniu [z nią] nieomal dwóch miesięcy. I nie jest to, po latach, tajemnicą, [że- dop. M.N.] ze względów, powiedzmy, osobistych, dla Izy przyjechał tutaj do Lublina. A jeszcze spotkał Andrzeja Rzymkowskiego, którego znał gdzieś tam z przedziwnych wcześniejszych historii, a Andrzej [ Rzymkowski – przyp.red.] w tym czasie już też mieszkał w Lublinie, to się okazało, że poczuł się tu bardzo dobrze. I chyba to było tak, że to Andrzej [Połonina- przyp.red.] nam załatwił wejście do „Arcusa”, ponieważ Andrzej w przeciągu dwóch tygodni, jak przyjechał z końcem sierpnia, to znał w Lublinie już wszystkich. To był taki brat-łata, który potrafił z każdym wypić, z każdym pogadać, do opowiadania miał mnóstwo, bo znał mnóstwo ludzi, opowiadał mnóstwo prawdziwych i zmyślonych historii. Starał się dać lubić. Mieszkał wtedy w takiej pakamerze na Narutowicza. Grzesiek Głowienko i Zyga Kudła z „Almaturu” zapewnili mu tam po prostu materac, w zamian za prace plastyczne na rzecz firmy. Andrzej tam wykonywał jakieś plansze, chałtury.

Mógł sobie mieszkać. I wtedy, do wiosny aż, tam siedział w „Almaturze”, czasami u przyjaciół na Dziesiątej, jak tam [na Narutowicza – przyp.red.] się robiło za zimno. Z Andrzejem [Połoniną – przyp.red.] już weszliśmy do „Arcusa”, gdzie otrzymaliśmy salę do dyspozycji, mogliśmy sobie robić próby, bo w tym czasie doszliśmy do wniosku, że happening happeningiem, ale jednak pewne jego elementy wymagają prób. Pojawiła się druga osoba w tym czasie, pojawił się Darek Paruch, aktor teatru Gong 2, który próbował na nas wymusić jakąś dyscyplinę, on to nazywał ruchem scenicznym. Myśmy się tam [w „Arcusie” – przyp.red.] czuli bardzo dobrze, bo mogliśmy sobie robić próby i doszło do tego, że w zasadzie po dwóch czy trzech takich imprezach to się stało takim parateatrem. Utwory były czytane i nagrywane na taśmę magnetofonową, więc szły z taśmy. Towarzyszyła temu wszystkiemu, na żywo, ekipa Andrzeja Rzymkowskiego, muzyków jazzowych, którzy w samym koniuszku sali siedzieli i patrząc na to, co się dzieje improwizowali na podstawie kilku standardów. I w zasadzie to była wzajemna stymulacja, oni nas potrafili popchnąć, rozruszać muzyką i odwrotnie.