Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Teatr NN

Życie w Kalinowicach - Genowefa Szewczyk - fragment relacji świadka historii z 7 października 2019

Mąż pracował w Wojskowych Zakładach Motoryzacyjnych, to WZMot nazywają, na Krasnobrodzkiej te zakłady są, blisko było chodzić. I on tak pokochał te zakłady, że do śmierci [pracował]. Miał sześćdziesiąt dziewięć lat, dopiero w marcu [poszedł na emeryturę], a w październiku umarł, w jednym roku. Tak się nie mógł rozstać z tym, a był w magazynie, magazynierem, tam samo żelastwo takie [było]. A potem wzięli te zakłady wojskowe sprzedali, rozebrali to wszystko, ile tam tych budynków było, ile tych magazynów, jak teraz poszłam, zobaczyłam, to się za głowę wzięłam. Nie ma nic, pustka, rozebrali, rozsprzedali, rozgrabili. Koniec, nie ma nic. A nam było dobrze, bo on po dziesięć złotych na godzinę [zarabiał]. Jak poszedł, to powiedzieli mu: „My płacimy dziesięć złotych na godzinę. Chce pan pracować u nas, to będzie za dziesięć złotych”. A on mówi, że jak tyle ludzi pracuje, tysiące ludzi, to czego on ma się nie zgodzić, zgodził się i on. Dobrze, że się zgodził, bo myśmy nie mieli za co chleba kupić. Ja przez parę dni bez chleba siedziałam, było ciężko. Za komuny tak było mi ciężko, jakśmy tam poszli. Pracy nie ma, on nie ma pracy, ja nie mam pracy i z czego żyć, z czego żyć? Ciężko nam było bardzo. Kobita stuka buraki, a ja poszłam i mówię do niej: „Pani Mieciu, ja pomogę pani stukać tych buraków, może by mi pani dała na chleb, mówię pani szczerze”. Ona mówi: „Stawaj pani”. Jak ja stanęłam do roboty, jak ona zobaczyła moją robotę, ja byłam mała, ale byłam taka sprytna do roboty, u mnie się paliło w rękach, cztery godziny i nałożyłyśmy na platformę, powiózł na ten skład buraczany. Przyszła, przyniosła mi pięćdziesiąt złotych. Ja żem pocałowała te pieniądze, jak ja się ucieszyłam, pierwszy zarobek mój był tam, od tej kobity, mam na chleb już. A ona mówi: „Ja jutro będę kopać kartofle, przyjdzie pani zbierać, ja pani zapłacę”. A ten, co kopał, zobaczył, jak ja zbieram, to on mówi: „Pani Szewczykowa, przyjdzie jutro pani do mnie?”. A ja mówię: „Przyjdę”. „A ja pani założę za to całą działkę”. Przyszłam do domu, mówię do Gienka: „Gienek, ty wiesz co, ja jutro idę do Suchary, Suchara mówi, że założy nam. Już nie będziemy prosić nie wiadomo gdzie o orkę, tylko on nam założy. A ja będę zbierać kartofle u niego”. I to dorobek taki był.

Dopiero 25 października poszedł do roboty on, a to tragedia była. I my nie mogliśmy [dzieciom] pomóc tu nic, bośmy tam mieli [swoje problemy]. I oni nam też nie pomogli, bo [córka] z trojgiem dzieci została maluśkich. Marek w maju się urodził, a my już 1 lipca poszliśmy, to ile miał, dwa miesiące. A ja siedziałam więcej tam, bo musiałam robić tam, tytoń nasadziłam, to musiałam robić. Porzeczek miałam sto dwadzieścia trzy krzaki, czarnych porzeczek, to wszystko moje ręce obrobiły.

W chmielu robiłam, siostra miała hektar chmielu, to ja tam w chmielu cały czas robiłam. I u siostryśmy tam mieszkali, ona nas wzięła w komorne, jak my poszli, bo gdzie miałam mieszkać, na polu, ona nas wzięła. Myśmy w ganku spały z tą małą, a mąż w stodole, bo nie było gdzie, tam ciasno, też miała troje dzieci i ich dwoje, pięcioro ludzi. Domek nieduży, tak że ciężko to było, bardzo ciężko nam było, ale dotąd mi było ciężko, aż poszedł [mąż] do roboty, jak on poszedł do roboty, to już nie wiem, jak powiedzieć, się zdawało, że już my szczęśliwi, jak przyniósł tę pierwszą pensję, dużo nie przyniósł, bo to listopad był mały, sto osiemdziesiąt godzin było w listopadzie, to tysiąc osiemset złotych, a jeszcze z tego podatek, to półtora tysiąca, ale jak to dobrze było, że to półtora tysiąca. Nie było przecież czym palić, myśmy zbierali u sąsiada z kasztana takie suche gałązki, jak szłam od siostry, to nazbierałam tych gałązek pod pachę i do domu przyniosłam, żebym miała [czym] rozpalić pod kuchnią. Tam gdzieś sadu kawałek był, od Serafina tośmy kupili, to były dwie jabłonki, śliwki dwie, gruszka, wszystkośmy to pozrzynali, pościnali, żeby było czym palić. Siostra wyrobiła nam, że nam dali węgiel kominowy, to całą noc w kolejce trzeba było stać w GS-ie, żeby kupić kwit ten kominowy. A już dopiero po roku, jak mąż przepracował rok w WZMocie, to już dawali dwadzieścia metry, deputat węglowy, za darmo. Samochód dwadzieścia metry przepakował na podwórko, a czy ja wypaliłam, nie wypaliłam tego. A kominowy węgiel to żem siostrze oddawała, na chmiel, bo już mnie nie trzeba było. Córce przywoziłam o tu węgiel.

[W WZMocie] produkowali takie do broni [części], całą broń i do broni takie różne [elementy], do karabinków te trzonki, stolarnia była i tam robili. A mąż to był w takim magazynie, gdzie przywozili właśnie to żelastwo z całej Polski. To żelastwo było w sztabach i dopiero tutaj wyrabiali to. Ja nieraz się pytałam Gienka, [co tam robią], a Gienek mówi: „Czegoś taka ciekawa, to jest tajemnica wojskowa, ja ci nie mogę powiedzieć, ja wiem, co tam produkują, ale ja ci tego nie powiem, bo to jest wojskowa tajemnica”, tak mi powiedział i ja więcej się go nie czepiałam. Raz jeden zapytałam, co tam robią, co tam produkują, bo tam byli tacy mądrzy po szkołach, ale on był tylko w magazynie żelastwa tego, on przyjmował to żelastwo, no i ci [pracownicy] pobierali różne czy druty takie rozmaite, sztabiki, sztaby, takie rozmaite, on to wydawał.