Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Program Historia Mówiona realizowany jest w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN” od 1998 roku. Polega on na rejestrowaniu, opracowywaniu oraz upowszechnianiu relacji mówionych dotyczących Lublina i Lubelszczyzny od dwudziestolecia międzywojennego do czasów współczesnych.

Teatr NN

Czas wojny - Barbara Rybicka - fragment relacji świadka historii z 3 września 2006

Wojna zastała mnie na plebanii w Niedrzwicy i rano, jeszcze żeśmy chyba spali, taki Niemiec do okna zastukał, trzeba mu było otworzyć. [Niemcy] objęli tam kwatery, dwa pokoje zajęli. W jednym byli tacy lekarze, weterynarze, w drugim był kierowca i [jeszcze jeden Niemiec]. 8 września wracaliśmy z kościoła, to gdzieś tam już było słychać te bomby, samoloty już latały, więc spakowaliśmy się i wyjechaliśmy do Bychawki, tam był znajomy ksiądz, siostry tam były takie, miały swój zakład i tam żeśmy siedzieli w tej Bychawce chyba przez trzy tygodnie. Potem troszeczkę się uspokoiło i wróciliśmy, ale ci lokatorzy tam byli w Niedrzwicy w tych dwóch pokojach i trzeba było jakoś się tam z nimi mieścić. Oni byli do czerwca, jak ta ofensywa sowiecka była, [wtedy] się zabrali i wyjechali. Ale później ciągle jeszcze nas atakowali partyzanci, w nocy nieraz przychodzili po jedzenie, trzeba było otwierać – to też było niespokojnie.

W czasie wojny troszkę pracowałam, ciocie miały taką restaurację, byłam kelnerką, gdzieś w czterdziestym roku. Pod [numerem] dwudziestym ósmym na Krakowskim, w podwórku – Bar Saski się nazywał, a obok była taka kawiarnia Lido, zaraz chyba drugi dom, ale [ona] była od frontu, a ta restauracja była w podwórku, w amfiladzie.

Tam Niemcy przychodzili – już trochę ze szkoły znałam niemiecki, ale jeszcze przy kontaktach z tymi [Niemcami] wygładziłam jakoś ten język niemiecki. Tam pracowałam niecałe dwa lata, bo w lutym w czterdziestym drugim roku wyszłam za mąż. W Niedrzwicy był ten ślub, wesele było na plebanii, był jakiś adapter, muzyka, tańce były i tak, jakby się nic nie stało.

Wyszłam za mąż i wyjechałam do Hrubieszowa z wielką walizą, w takich zaspach śniegu pojechaliśmy. W Hrubieszowie, jeśli chodzi o Niemców, to był tam względny spokój, tylko Ukraińcy tam grasowali. To było bardzo groźnie. Ja pamiętam, miałam służącą wtedy – bo jakieś były lepsze czasy – do dziecka, ja przecież nie pracowałam, nie wiem po co mi ta służąca była, no ale była i ona zawsze – naprzeciw szpitala żeśmy mieszkali – latała tam oglądać jak przywozili tych różnych rannych, taka była bardzo zaciekawiona dziewczyna, poparzonych, bo tam żywcem palili, gorsi byli od Niemców ci Ukraińcy.

Bałam się, że męża zaaresztują, bomby przecież na każdym kroku groziły, to był wielki strach. Z tego Hrubieszowa nieraz wymykałam się pociągiem do Lublina, długo się jechało – trzeba było czekać w Zawadzie parę godzin – ale pociągiem było bezpiecznie. Kiedyś autobusem jechałam, była taka kontrola – ja wiozłam dla ciotek jakąś wędlinę, jakieś tam boczki, bo to było trudno dostać – i zabrali mi to wszystko Niemcy, nie wolno było przewozić. To było już bezpieczniej jechać pociągiem.

[W Hrubieszowie Żydzi] chowali się. Jeszcze trochę było Żydów. Mąż miał takiego zaufanego Żyda, to się tam nim opiekował i on polecił nam taką swoją kuzynkę, tośmy ją trzymali na strychu, też tak się narażając, ale nie było wyjścia. Ona na tym strychu tam siedziała, a potem już nie pamiętam co się [z nią stało] – myśmy wyjechali chyba.

W Hrubieszowie mieszkałam do czterdziestego czwartego roku, to znaczy na początku czterdziestego czwartego roku trzeba było uciekać, w lutym, bo tam były straszne rzezie, Ukraińcy tam szaleli i było bardzo niebezpiecznie. Mąż tam jeszcze został, a ja z małym dzieckiem przyjechałam do Lublina. Zamieszkałam na ulicy Zielonej, nad kościółkiem – znajomy ksiądz dał mi tam pokój, trzeba było [go] tylko opróżnić, bo tam były sterty książek. I tam parę miesięcy, gdzieś od lutego do maja, mieszkałam, [ale] trzeba było uciekać, bo było bombardowanie w Lublinie w tym w maju okropne. Ja z tym dzieckiem w takim ogródku tam się [schowałam] i z nianią jego żeśmy go tam osłaniały – straszne bomby były wtedy – ja byłam na pół żywa. Na drugi dzień wyjechałam do tej Niedrzwicy z powrotem. Niedrzwica jest między torem a szosą, więc tam było bardzo niebezpiecznie, to ja z tym małym [dzieckiem] i z mężem do takich znajomych pod lasem żeśmy się kwaterowali jakiś czas, ten wujek- ksiądz z ciocią znowu w drugim miejscu. Mąż tam nam dowoził jedzenie, kiedyś wracał, na rowerze jechał i obstrzelali go, bo był w zbożu, a jechał pociąg – zobaczyli widocznie z pociągu, że jakiś partyzant na rowerze w zbożu, zaczęli strzelać, ale jakoś szczęśliwie nic mu się nie stało. Tak, że to były bardzo niespokojne i denerwujące czasy.

W czterdziestym czwartym [roku] w Niedrzwicy byłam do listopada, [wtedy] mąż dostał pracę w Lubartowie i zamieszkaliśmy w Lubartowie.