Nigdy nie wstąpiłam do opozycji. Nie było żadnych struktur organizacyjnych, do których mogłabym wstąpić. Zaczęło się od takich czysto towarzyskich, koleżeńskich czy przyjacielskich spotkań. Osobą, która w Lublinie skontaktowała mnie ze środowiskiem opozycyjnym był Jan Michał Krzemiński. On był filologiem klasycznym i współpracownikiem pani prof. Leokadii Małunowiczówny, w latach 70. bardzo znanej postaci na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i w Lublinie, która była kierowniczką Międzywydziałowego Zakładu Badań nad Antykiem Chrześcijańskim. Właśnie tam spotkałam Jasia Krzemińskiego, który zajmował się między innymi przepisywaniem...
Fragmenty
Atmosfera to jest przede wszystkim to, co pamiętam. Było bardzo miło. Byliśmy młodzi, pełni zapału, entuzjazmu, dość beztroscy. Mówiąc szczerze, spotykaliśmy się bez zachowywania jakichkolwiek środków ostrożności. Jeżeli chodzi o Służbę Bezpieczeństwa to myślę, że mieli bardzo dobre rozeznanie w tym, co się działo, bo właściwie mógł przyjść każdy, jeżeli go przyprowadził ktoś ze znajomych. Przychodziło bardzo wiele osób, których nawet nie znałam; oczywiście z czasem było coraz więcej takich, których nie znałam. Na początku to grono było bardzo wąskie....
niezależny ruch wydawniczy, opozycja w PRL, kolportaż „Oglądałam już gotowe numery” Do mnie przychodzili ludzie ze „Spotkań”, ale ja z tworzeniem pisma nie miałam żadnego kontaktu. Nie przypominam sobie jakichkolwiek sytuacji, w których byłabym w jakikolwiek sposób zaangażowana w robienie tego pisma. Ja oglądałam już gotowe numery. Chłopcy, którzy drukowali to pismo, czasami korzystali np. ze skrzyni na zabawki moich dzieci, Klary i Dominiki, żeby przenosić nowo wydrukowane egzemplarze. Było to duże przeżycie, bo oni nieśli przez miasto, z KUL-u...
To co robiliśmy było szalenie polityczne. Próbowaliśmy, niezależnie od tego, co się działo w kraju, iść jakąś własną drogą, właśnie drogą pogłębiania swojego młodego katolicyzmu. [„Spotkania”] to było niezależne pismo młodych katolików, tak się nazywało. Chodziło o niezależność od oficjalnej propagandy, od oficjalnego stanowiska również Kościoła, bo to było robione też trochę wewnątrz Kościoła, ale jednocześnie z pewną dozą krytycyzmu wobec pewnych rzeczy, które nam, młodym, się nie podobały. Chodziło o to, żeby odnaleźć jakąś własną drogę. I myślę, że...
Stan wojenny, to oczywiście wszyscy wiemy, zaczął się od tego, że nie było „Teleranka”. Zaraz potem przybiegła Dana, wówczas jeszcze Winiarska, z listą osób, które zostały internowane i z prośbą, żebym dała to księdzu do przeczytania. Nasz ksiądz proboszcz, pallotyn, bo to było na Sławinku, przeczytał na moją prośbę listę osób zatrzymanych. Tak się zaczęło. A później znów to mieszkanie było czymś w rodzaju skrzynki kontaktowej, gdzie przychodzili różni ludzie z ulotkami i tacy, którzy przychodzili je odbierać. Między innymi...
[Sklepy] były całkowicie puste. Pamiętam jak kiedyś rozpłakałam się w momencie, kiedy już była prawie kolej na mnie i pani przede mną wzięła ostatni kawałek wołowiny z kością. A ja pomyślałam sobie: nie mam co dać dzieciom do jedzenia. Było naprawdę tak, jak piszą w książkach i jak pokazują w kinie – bardzo ciężko. Ale miałam wtedy dwoje dzieci, musiałam je czymś nakarmić, więc stawałam w tych kolejkach. Pamiętam zwłaszcza takie upokarzające momenty jak ten, o którym mówiłam przed chwilą,...
Przywiozłam trochę książek z zagranicy osobiście, po prostu przywoziło się i już. [Mnie] udało się w walizce. Ale inni przywozili różnymi sposobami. Pamiętam, co przywiozłam i co wydawało mi się taką wielką zdobyczą – to był „Mój wiek” [Aleksandra] Wata. To była jedna z książek, które uważałam za najcenniejsze dla siebie. Ale przywoziliśmy mnóstwo różnych rzeczy, najrozmaitszych, wszystko, co wychodziło, [m.in.] Bibliotekę „Kultury”. Przy okazji różnych wyjazdów zawsze przywoziło się coś ze sobą. Raz nie udało mi się przewieźć swoich...
Jak zaczęła się „Solidarność”, to wszystko się troszeczkę skomplikowało, bo przenieśliśmy się wtedy na ul. Strzelecką. W okresie „Solidarności” wiele osób znalazło sobie zupełnie inne zajęcia, więc te nasze spotkania nie były już tak bardzo potrzebne. Później w stanie wojennym znowu to się odrodziło, ale w czasie „Solidarności” wszyscy biegali zajęci zupełnie gdzie indziej i trochę inaczej to już wyglądało.
[Bywało] średnio kilkanaście [osób] za każdym razem, z tym że nie [zawsze] byli to ci sami ludzie. Było takie stałe grono kilku czy kilkunastu osób, ale oprócz tego bywały spotkania, gdzie całe moje mieszkanie było wypełnione siedzącymi na podłodze. Np. [kiedy] ks. [Józef] Tischner przyjechał, to cała podłoga była wypełniona, człowiek przy człowieku. Jak [Władysław] Bartoszewski przychodził, to też zwykle było sporo słuchaczy. [Bywało] dużo osób, nawet takich, których nie znałam. Zdarza mi się, że teraz ktoś mi mówi, że...
Pracowałam na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim i dość łatwo było się tam spotkać. W tamtych czasach KUL był uniwersytetem mniejszym niż teraz. Spotykaliśmy się i mówiliśmy sobie: „będzie ten i ten, wpadnijcie”. A poza tym od pewnego momentu był już stały termin. To się z czasem zmieniało, były wtorki, były środy. I było wiadomo, że „we środę u Wrony”, bo tak się mówiło o mnie wtedy. Tak się spotykaliśmy. Kto chciał, to mógł przyjść. Czasami był jakiś interesujący gość, czasami byliśmy...
Takim mieszkaniem, innym [niż moje], bo tam trochę inaczej to wyglądało, było mieszkanie pana [Zdzisława] Jamrożka na Tatarach. Ja nawet kiedyś tam byłam na spotkaniu z [Jackiem] Kuroniem, na spotkaniu z [Leszkiem] Moczulskim. Tam odbywały się spotkania z rozmaitymi politykami, którzy przyjeżdżali, wygłaszali swoje prelekcje i myśmy tam chodzili ich słuchać. Takie mieszkanie było, ale o innych nie wiem.
Wtedy Wojtek Onyszkiewicz był u mnie takim głównodowodzącym i wprowadził trochę zamieszania w związku z tym lipcem. Ludzie, którzy przychodzili wtedy do mnie, w większości byli mi zupełnie nieznani. Ale przychodzili, ponieważ mieszkanie było w centrum Lublina i to była taka skrzynka kontaktowa. Wtedy spotkania nie były regularne, bo na okres wakacji zwykle je zawieszaliśmy. Ale [ludzie] przynosili ulotki i przychodzili po to, żeby się z kimś spotkać, przekazać jakąś wiadomość.
Nie odczuwaliśmy w żaden sposób inwigilacji [Służby Bezpieczeństwa]. Ja nawet czasami byłam trochę zdziwiona tym, że w ogóle nikt się nami nie interesował, chociaż to wszystko odbywało się całkowicie jawnie. Ale wydaje mi się, że to było trochę tak na pokaz, byśmy się spokojnie spotykali i byli pod kontrolą. Bo to wyglądało tak, że oni wszystkich nas mieli dosłownie podanych na talerzu. Myśmy się spotykali, oni wiedzieli kto, znali nazwiska, wiedzieli o czym rozmawialiśmy, bo był podsłuch. A my też...
[Byłam obecna podczas wizyty Jana Pawła II] na Czubach w Lublinie. Jednym słowem można to określić jako atmosferę uniesienia. Mieszkałam już wtedy w Niedrzwicy Kościelnej. Miałam wtedy dziecko, mające rok z kawałkiem, i z Julką na plecach przywędrowaliśmy na piechotę z Niedrzwicy na Czuby i wróciliśmy. Była potworna burza, ulewa, która nas całkowicie zmoczyła, a my szliśmy w nastrojach uniesienia. Ja jeździłam za papieżem, tak się to wtedy mówiło, od początku, od jego pierwszego przyjazdu, po różnych miejscach, ciągając ze...