Chcemy w tej gazecie wskrzesić i pokazać „ducha wolności”, jaki panował w Lublinie przez ostatnich 100 lat. To dzięki niemu wielu młodych ludzi tu mieszkających „miało parę” i „ciśnienie” do angażowania się w ważne sprawy, ale też realizowania swoich marzeń i zmieniania świata.

 

Chcemy w tej gazecie wskrzesić i pokazać „ducha wolności”, jaki panował w Lublinie przez ostatnich 100 lat. To dzięki niemu wielu młodych ludzi tu mieszkających „miało parę” i „ciśnienie” do angażowania się w ważne sprawy, ale też realizowania swoich marzeń i zmieniania świata.

 

Teatr NN

Biuro prasowe

Kandydaci zupełnie nie mieli doświadczenia przed kamerą. Musieliśmy ich z nią oswoić. Nagrywaliśmy filmiki na próbę, aby nie mieli tremy, gdy przyjdzie do prawdziwego wystąpienia. Dla niektórych opanowanie stresu wystąpienia publicznego było nie lada wyczynem – opowiada Jadwiga Koc, która przed 4 czerwca 1989 r. pracowała w biurze prasowym Komitetu Obywatelskiego.

Rozmawiała Małgorzata Domagała

Biuro prasowe
Tymczasowy identyfikator (bez zdjęcia) pracownicy Biura Prasowego KO „S” WL, zbiory Jadwigi Koc.

Małgorzata Domagała: Dużo pani w 1989 r. wiedziała o mediach?
Jadwiga Koc*: Wiele nie wiedziałam. Tyle, że uczestniczyłam w zbieraniu informacji, które Wacek Biały i Janusz Winiarski nadawali do Wolnej Europy i BBC. Wacek i Janusz byli dziennikarzami wyrzuconymi z Radia Lublin. Setki razy byłam w mieszkaniu Winiarskich na Pana Balcera, skąd te informacje były przekazywane. To był wtedy najważniejszy lokal w Lublinie.

Ale to właśnie mediami zajęła się pani przed 4 czerwca 1989?
– Razem z Wackiem Białym, Anną Kaczkowską (dziennikarka Radia Lublin – red.), Longiną Blachą (lekarz – red.) tworzyliśmy biuro prasowe. Komitety „Solidarności”, w efekcie rozmów Okrągłego Stołu, dostały czas antenowy w radiu i telewizji. Związki zawodowe z Europy Zachodniej przysłały nam do Lublina nowoczesną kamerę i robiliśmy nią wyborcze audycje. Ale to była orka na ugorze. Przed tymi kamerami w wielu wypadkach ponosiliśmy klęski.

Dlaczego?
– Kandydaci zupełnie nie mieli doświadczenia przed kamerą. Musieliśmy ich z nią oswoić. Nagrywaliśmy filmiki na próbę, aby nie mieli tremy, gdy przyjdzie do prawdziwego wystąpienia. Dla niektórych opanowanie stresu wystąpienia publicznego było nie lada wyczynem. Organizowaliśmy też konferencje prasowe, na które przychodziła przecież nie telewizja „Solidarności”, ale lubelska i dziennikarze „Sztandaru Ludu”. Byli wysłani przez swoich szefów, aby pokazać małość tych naszych kandydatów, że nie mają programu, nie mają wiele do powiedzenia.

A jak te wyborcze audycje kręcone w 1989 r. wyglądały?
– Nie było w nich nic reżyserowanego, nikt nikogo nie udawał, nikt nie chodził do klubu fitness, aby schudnąć, by lepiej wyglądać na filmach. Każdy był autentyczny. Kampania przed 4 czerwca nie miała nic z dziś powszechnego marketingu politycznego. Wszystko było naturalne. Jak ktoś się mylił, to naturalnie. W spotach dawaliśmy uliczne sondy, kadry z wieców. Pokazywało się Janusza Rożka z rolnikami, czy Henryka Stępniaka gdzieś w Fajsławicach. Przed kamerami było im ciężko, ale jak już kandydaci pojechali na wiec, dostawali wiatru w żagle. Wtedy docierało do nich, że to wszystko dzieje się naprawdę. Na takie wiece przychodziło po kilka tysięcy ludzi, zadawali kandydatom pytania i te rozmowy „na żywo” były dla nich dużo łatwiejsze. Z kandydatami jeździł Wacek Biały z kamerą i dziewczyny ze sprzętem radiowym (Anna Kaczkowska i Longina Blacha – red.). Ja pracowałam na miejscu, w biurze. Bo telewizja i radio to był jeden kanał informacyjny. Drugim był „Biuletyn”, który wydawaliśmy kilka razy w tygodniu, w redagowaniu pomagała Bogusia Kaczyńska. Rozchodził się jak ciepłe bułeczki. Jak ktoś wziął jeden egzemplarz, to przeczytało go przynajmniej dziesięć następnych osób. „Biuletyn” wywieszaliśmy też przed siedzibą Komitetu Obywatelskiego. Ludzie czytali go od deski do deski.

Komitet wprowadził się do lokalu przy Krakowskim Przedmieściu 62, czyli do oficyny pałacu Morskich.
– Warunki mieliśmy bardzo kiepskie. Lokal dawno nieremontowany, wcześniej wydawane były w nim kartki na mięso. Zajmowaliśmy trzy pokoje. Jeden przeznaczyliśmy na biuro prasowe. W drugim, po drugiej stronie korytarza, siedział zarząd: Tomek Przeciechowski, Jerzy Kłoczowski, Janusz Winiarski. W trzecim księgowa Henia Cichomska, zawalona plakatami oraz innymi materiałami. Cała kampania musiała być skrupulatnie rozliczona. Przy toalecie stał dalekopis, pierwowzór faksu, którym wysyłaliśmy do Warszawy pisma. Obok, w kanciapie, urzędowali Basia Pastuszek i Wojtek Kowalski, odpowiedzialni za kolportaż i plakatowanie miasta. Było tak ciasno, że czasami już nie mieliśmy czym oddychać i musieliśmy wychodzić na zewnątrz. Cały czas ktoś przychodził. Jeden chciał informacji, drugi ulotek do Bełżyc, czwarty potrzebował transparentów do jakiejś miejscowości pod Kraśnikiem i tak dalej.
Ludzie do komitetu przynosili też informacje z terenu, bo byliśmy przecież komitetem całego województwa. Przyjeżdżał przewodniczący komisji zakładowej z jakiejś miejscowości, mówił, że zorganizował się tam gminny komitet, zdawał z tego sprawozdanie i to potem ukazywało się w „Biuletynie”.

Pracy dużo. Było nerwowo?
– Nie chcę idealizować tego czasu, bo na pewno były spięcia, ale mieliśmy tak dużo rzeczy do zrobienia, tyle się działo, że każdy był skupiony na tym, co miał robić, nie było czasu, żeby coś namieszać. Zadanie po zadaniu, by z wszystkim się wyrobić. Zdążyć na wiec, poskładać informacje do „Biuletynu”. Pracę zaczynaliśmy tak po ósmej, rano siadaliśmy wspólnie i ustalaliśmy plan. Kiedy przychodziliśmy do komitetu, już czekali na nas ludzie przed wejściem.

A przychodzili nawet załatwiać mieszkanie.
– Przychodzili w różnych sprawach. Tego typu rzeczy, jak załatwienie mieszkania, zdarzyło się już po wygranych wyborach. Ludzie uwierzyli, że komitet to ośrodek władzy.

Czy za pracę w komitecie dostawało się pensję?
– Komitet i kampania były finansowane m.in. z cegiełek, które rozprowadzali ludzie „Solidarności”. Z tych pieniędzy od czasu do czasu mogliśmy sobie pozwolić na obiad w „Ludowej” koło komitetu, w ramach przerwy w pracy. Wtedy nie myśleliśmy o takich rzeczach jak pieniądze.

Praca od rana do nocy, bo z komitetu wychodziła pani późnym wieczorem, wymagała pewnie sporej rewolucji w życiu. Co było motywacją? Czuła pani odpowiedzialność za budujący się kraj?

– Spotkał się ze mną Tomek Przeciechowski i powiedział, że zaczynamy. To było jakoś kilka dni po zebraniu założycielskim komitetu. Nie było w tym nic filozoficznego. Po prostu było dla mnie oczywiste, że tak trzeba. Wtedy wszyscy czekali na nowe, na zmianę. Wierzyliśmy, że przełom jest możliwy. Entuzjazm nam się udzielał przez te tłumy, które przychodziły do komitetu. Budujące dla nas było wielkie zaangażowanie tych, którzy włączali się w kampanię. Ale to jak zagłosują ludzie, było ruletką. Nikt z nas do końca tego nie wiedział. Każdy był świadomy, że może być różnie. Nawet jak damy z siebie 100 proc. i zrobimy kandydatom dobrą kampanię, rezultatem wcale nie musi być zwycięstwo w wyborach.

Ale komitet robił sondaże telefoniczne?
– Tak. Można powiedzieć, że to były pierwsze prawdziwe sondaże wyborcze w Polsce. Oddawały namiastkę nastrojów w Lublinie. Pytania proste: „Czy pan/pani weźmie udział w wyborach” i „Na kogo będzie pan/pani głosować”. Aby zachować odrobinę socjologicznego rytu, wybieraliśmy co dziesiąte nazwisko z książki telefonicznej. Z sondaży wychodziła nam duża frekwencja udziału w wyborach i nasi kandydaci bezkonkurencyjnie w nich wygrywali. Jednak ja studziłam ten entuzjazm. Przy omawianiu badań zwracałam uwagę na to, że w 89 r. telefon nie był jeszcze tak powszechną rzeczą. Miała je na swój sposób wyselekcjonowana grupa. Jak ktoś chciał mieć telefon, musiał wokół tego chodzić, co wiązało się z pewną większą świadomością tych ludzi. Na telefon czekało się przecież czasem kilka lat.

4 czerwca to dla pani ważny dzień?
– Ten czas po wyborach już nigdy się nie powtórzy. Nie do opisania jest ta radość i tłumy przychodzące na Krakowskie Przedmieście 62, aby zobaczyć wyniki. Niewątpliwie 4 czerwca był wielkim dniem i wielkim naszym zwycięstwem. W historii Polski nie mieliśmy takiej rewolucji, która bez jednego strzału oddała nam wolność. I tę wolność powinniśmy pielęgnować, bo nie jest dana raz na zawsze. Aby następne pokolenia były z nas dumne. Pokolenia przed nami o wolność walczyły i nigdy jej nie doczekały, więc grzechem zaniechania byłoby to, gdybyśmy wolność i wolną Polskę utracili. Kazik Staszewski w piosence „Amnezja” śpiewa: „To były słuchaj czasy właśnie takie, że z dumą można było być Polakiem, … to były właśnie takie dni Kuroń,Wałęsa, ja i ty”. Te słowa przychodzą mi do głowy, kiedy myślę o 4 czerwca, że wtedy z dumą można było być Polakiem.

Identyfikator (ze zdjęciem i okładką) Jadwigi Koc, pracownicy Biura Prasowego KO „S” WL, zbiory Jadwigi Koc. 

* JADWIGA KOC w 1989 r. była studentką-doktorantką socjologii w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Wiosną 1989 roku pracowała w biurze Komitetu Obywatelskiego Lubelszczyzny „Solidarność”, który został powołany 2 kwietnia 1989 roku. Głównym zadaniem komitetu było przeprowadzenie kampanii wyborczej poprzedzającej wybory 4 czerwca 1989 roku na terenie województwa lubelskiego. Jadwiga Koc w stanie wojennym angażowała się w pomoc rodzinom internowanych.

Słowa kluczowe