Leksykon mówiony przedwojennego Lublina
Miasto utkane ze wspomnień
Julia Hartwig:
Kochamy miasto rodzinne za wspomnienia naszego dzieciństwa i młodości. Minęły dziesiątki lat, a ja wciąż oglądam dziecinnymi oczami skwer na Placu Litewskim i nieprzebyty w swoim ogromie dla dziecięcych nóg Ogród Saski, zachwycają mnie wyczyszczone do blasku litery na Hotelu Europejskim, wdycham mocny zapach mielonej kawy, dolatujący z eleganckich sklepów kolonialnych w pobliżu kościoła Kapucynów, czuję na języku niezapomniany smak czekoladowych ciastek od Semadeniego, mam w uszach zgiełk panujący w dni targowe na Świętoduskiej i urzeka mnie wspomnienie ożywionego ruchu w okolicy ulicy Lubartowskiej, gdzie kupcy żydowscy w czarnych kapeluszach i w chałatach namawiają przechodniów do odwiedzenia ich ciasnych sklepików pełnych wszelkiego handlowego dobra.
Ryszard Jaruga:
Tak, szukam [...] tamtego klimatu, i... Bo ja wiem? Może [to] te furgony, dorożki turkoczące. Łąki, gdzie na każdym skrawku wypasano bydło, chabety, dużo sadów w mieście, placyki przy posesjach zagospodarowane. Jabłonie, śliwy... Wie pan, ci ludzie siedzący pod bramami, na ławeczkach, dozorcy z miotłą przysiadujący wieczorem z żoną i czeredką dzieci […]. Rozmowy sąsiedzkie i ten Chaim w sklepie („A pan mi to sprzedaj, Chaim, ja dzisiaj nie mam pieniędzy, aj! Litr mleka i w tym chleb, ja tak proszę dla moje dzieci.”). Była więź między ludźmi, bez względu na ich wyznanie, na ich zamieszkanie, na ich profesję. To znikło [...]. A firmy na Krakowskim: Meini, Wedel, Magierski, Kalicki, Bata, skład win i doskonałych własnych miodów Ignaszewskiego? Przed wojną na wysokości obecnej księgarni muzycznej zainstalowano prawdziwy neon firmy „Piesch”, to była sensacja!
Wyjątkowy charakter dzielnicy żydowskiej
Majer Bałaban:
Wysoko w górę wystrzeliwują wieże starych lubelskich kościołów, a głęboko w dole, u stóp Góry Zamkowej przykucnęła stara lubelska synagoga; wysoko, na szerokim grzbiecie wzgórza wznosi się Stare Miasto ze swoimi wiekowymi bramami, wąskimi uliczkami, resztkami starych baszt i wież, starymi kościołami, klasztorami, pałacami szlacheckimi i domami patrycjuszy, nisko, w wilgoci i brudzie, między bajorami i błotami rozciągnęło się wokół Góry Zamkowej Miasto Żydowskie. Dźwięcznie i doniośle biją dzwony w Starym Mieście, gdy tymczasem na rynek wciska się przeraźliwy harmider żydowskiego miasta. „Z głębokości wołam do Ciebie, Panie!” modlił się niegdyś, przed tysiącami lat Psalmista, i z tej samej głębokości, z ciemnych zaułków, z brudu getta żyjącego nadal w świecie Średniowiecza trzy razy dziennie modlą się tymi słowami w swoich synagogach dzieci Psalmisty.
A synagog jest w Mieście Żydowskim wiele, niemal tak wiele jak kościołów na Starym Mieście. Niemal w każdym domu jest bożnica lub bethamidrasz, przy którym zwykle mieści się także cheder. Rano i wieczorem zbierają się tutaj pobożni, cały dzień siedzą tu dzieci i słuchają z ust nauczyciela „Słowo Boże”. Tutaj, w ciemnych i nie wietrzonych pomieszczeniach, od rana do późnego wieczora malcy studiują Pismo i Talmud monotonnie wyśpiewując święte wersy. Ich śpiew rozbrzmiewa daleko na ulicy i razem ze zgiełkiem ulicznym, krzykami tandeciarzy i sprzedawców, głosami targujących się kobiet i turkotem wozów nadaje żydowskiej ulicy swoisty koloryt. Możemy spokojnie wejść do starej dzielnicy miasta, wędrować po jej zaułkach i obserwować codzienną krzątaninę mieszkańców.
Josef Achtman:
Żydowski Lublin to nie Krakowskie Przedmieście czy Ogród Saski. Nasz Lublin rozpoczynał się od strony zachodniej Bramą z Zegarem (jid.: „Di Bram”) i ulicą Grodzką, która prowadziła nas do zaułków Miasta Żydowskiego – Nadstawnej („dos Gesil”), Krawieckiej Ruskiej, krzyżujących się i zakręcających, aby połączyć się z Kowalską, Szeroką i Lubartowską. Dobiegały one do krańca drogi zwanej „Zaułkiem Cmentarnym” (jid.: „Kwarim Geslech”), dalej do Woli Kalinowszczyzna i kończyły się na Majdanie Tatarskim.
Abraham Cwi Mizles:
Do momentu wybuchu II wojny światowej Żydzi lubelscy mieszkali w charakterystycznej dzielnicy zwanej przez ludzi po prostu „dzielnicą żydowską”. Mimo iż nie była to dzielnica zamknięta, tylko nieliczni Żydzi zdecydowali się otworzyć swe sklepy w dzielnicy chrześcijańskiej. Natomiast ci, którzy tam zamieszkali, wywodzili się z kół inteligencji żydowskiej. Byli to najczęściej prawnicy i lekarze, jednak większość tych ostatnich pozostała pośród swoich – w dzielnicy żydowskiej. Prawie wszyscy mieszkańcy tej dzielnicy w ogóle nie wychodzili poza jej obręb, nie kontaktowali się z mieszkańcami dzielnic chrześcijańskich i żyli w sposób nakazany przez tradycję. Wszyscy Żydzi, oprócz inteligencji, ubierali się w tradycyjny sposób – nakładali kapotę, a na głowie nosili żydowską czapkę. Mówiono tutaj w jidysz. Szabat władał całą dzielnicą żydowską. W momencie, gdy zachodziło piątkowe słońce i zbliżał się czas zapalania szabasowych świec, zamykano wszystkie sklepy i wracano do domów, aby uczcić ten świąteczny dzień.
Samuel Lejb Schneiderman:
Niewiele się tu zmieniło w uliczkach żydowskiego getta. Burze, szalejące nad światem w ciągu ostatnich stuleci, ominęły to kłębowisko nędzy żydowskiej. Przegniłe schodki drewniane wiszą jak dawniej na ścianach, pokrytych niebieskawą farbą wapienną. Dach nad dachem, przy dachu dach – ciasno stłoczone strychy pod błękitem nieba, jak pod niebieskim tałesem dłonie, złączone nad głową w modlitewnym geście. [...] Splątane uliczki okrążają zamek warowny, wznoszący się na wzgórzu, w samym sercu żydowskiego getta.
Stanisław Łukasiewicz:
Nie było tu kanalizacji, mętnoszare ścieki płynęły rynsztokami i rozprzestrzeniały mdłą woń pomyj i zanieczyszczonego zlewu. [...] [Była to] wyparta ze świadomości woń prowincjonalnego miasteczka. Dzielnica była bardzo ruchliwa i krzykliwa. Przez tłum przedzierali się spoceni, zaaferowani Żydzi. Majestatyczni starcy w długich chałatach stali przy otwartych, ubogich sklepikach z powagą proroków. Na ulicy leżały łupiny od ogórków, pognieciona pietruszka, łupiny od jabłek i zaplamione papiery. Chodnik zniżał się ku dołowi między labirynt starożytnych, ślepych zaułków, gdzie panował wieczny mrok. Przeważały tu domki drewniane, na wpół rozpadające się, o czarnych deskach, nasiąkłych kleistą masą – brudem. Kilka domów miało głębokie schody, wiodące wprost z ulicy do ponurych i ciemnych suteren. Kręciło się tam kilku starych, białych od ciemności jak myszy – Żydów. Wyglądali oni tak, jakby od urodzenia nie opuszczali tych gnilnych i kwaśnych jam i w wiecznym mroku potracili swą barwę.
Alfred Döblin:
Ulica opada w dół, wąska i kręta z mrocznymi kramami. Mija mnie truchtem stary nosiwoda z poprzeczną belką na zgarbionych barkach. A więc nie mają wodociągów. Snują się mężczyźni w łachmanach; widać białe ciało ich ramion i nóg. W dole, na placu przy studni zbiegają się kręte uliczki: wątłe domki drewniane, obrzucone zaprawą domki kamienne otaczają plac. Żydzi w brudnych chałatach wędrują tam i z powrotem, rozkrzyczane kobiety; szlifierz ostrzy nożyczki. Wchodzę w jedną z uliczek. Domki jednopiętrowe albo tylko parterowe, niektóre otynkowane na czerwono. Ponad domami srożą się z Zamku dwa wyniosłe władcze kamienne topory. Jestem na tyłach Zamku. Uliczka kończy się ślepo. Wchodzę w inną.
Znów te domy jak chaty; ulica nazywa się chyba „Krawiecka”. Masa dzieci. [...] Droga powoli pnie się w górę. W ciemnych sieniach zawsze jakieś sklepy. Wielu mężczyzn pali na ulicy. Rynsztok bielony wapnem; czuć środki dezynfekcyjne. Doszedłem na rynek. [...] Główna żydowska ulica nazywa się Lubartowska. Polskie ulice są niezbyt tłoczne, tu aż się roi. Drewniany most prowadzi nad jakąś wodą.
Zbigniew Matysiak:
Niech sobie pani wyobrazi, że miasto żydowskie nie było skanalizowane, środkiem biegły rynsztoki, gdzie się wszystko wylewało, no i naprawdę to całe miasto było zamieszkałe przez biedotę. [...] Charakterystyczną rzeczą był zapach cebuli, którym przesiąknięte było wszystko – te domy, ta kuchnia. Słodka cebula. Tam wszystko – i karp na słodko […] i te domy były mocno cebulowe.
Henryk Dejczer:
Biegnącą w dół ulicą Grodzką dostajemy się do będącej już niemal w ruinach tzw. Czerwonej Bramy. Za nią znajduje się żydowska część Starego Miasta. Trafiliśmy właśnie na moment największego nasilenia w tej dzielnicy. Na kilku ulicach pełnych sklepów spożywczych, piekarń, jatek i sprzedawców ulicznych odbywa się wielki targ. Fury nie mogą poruszać się swobodnie w zalegającym jezdnię, zbitym tłumie kupujących kobiet, sprzedawcy urządzają sobie konkursy zachwalania towarów, kupcy targują się zawzięcie z opornymi klientami. – Mam wrażenie, jakbyśmy byli angielskimi turystami, zapuszczającymi się w zaułkach arabskich dzielnic Algieru – określa nasze uczucie mój towarzysz. Wśród tego obrazu zgiełku handlowego i nędzy wznosi się piękna, o wspaniałej architekturze tzw. Wielka Synagoga – obok sławnego w całej Polsce Jeszybotu lubelskiego, najświętszy gmach w dzielnicy żydowskiej Lublina.
Elżbieta Margulowa:
Za Bramą Grodzką była już absolutna dzielnica żydowska i to robiło niesamowite wrażenie. Tak wiele nie mogę powiedzieć, bo tam się prawie nie chodziło, bo się czuło jak w obcym kraju. Nie to, że Żydom nie pozwalano gdzie indziej mieszkać, absolutnie nie. Po prostu oni się tam lepiej czuli.
Nechama Tec:
W pobliskim otoczeniu murów znajdowały się parterowe domki – niektóre służyły za mieszkania, w innych mieściły się sklepy. Skupione razem, wciąż trzymające się mocno w posadach, ale wymagające farby i remontu, tworzyły rozległy, koślawy krąg, przerywany przez wąskie, kręte uliczki kryte brukiem. Przez większość dnia słońce z trudem tutaj docierało. Im dalej od starego Zamku stały budynki, tym lepszy był ich wygląd i warunki zamieszkania. Po jakimś czasie nierówny krąg ulic i domów kończył się, a wraz z nim stare miasto.
Zahawa Lichtenberg:
Naokoło więzienia cisnęły się uliczki, małe, z małymi, biednymi domkami. Ulice Krawiecka, Zamkowa, Podzamcze, Jateczna, Sienna i może jeszcze inne, których już teraz nie pamiętam. Żyli tam, i na Szerokiej, i na Ruskiej, i na Nadstawnej Żydzi, którzy nie mieli żadnej przyszłości. Głównie młodzież bez przyszłości. Żydzi ci byli drobnymi kupcami, krawcami, szewcami itp. W swoim pokoju, najczęściej były to jednopokojowe mieszkania, stawiali maszynę do szycia albo dwie, przyjmowało się jakąś dziewczynę albo chłopca na uczniów i już był warsztat: już był majster. Praca była przeważnie sezonowa, a przez kilka miesięcy w roku ludzie ci byli bezrobotnymi. Bardzo niewiele młodzieży żydowskiej mogło się kształcić, a jeżeli kończyli gimnazjum, to co mogli robić, kiedy nie było żydowskich urzędników w Polsce.
Edward Hartwig:
Podzamcze, mówiąc językiem człowieka wrażliwego, było genialne do malowania, do fotografowania: ten prymityw, strój, ubiór, zarośnięty wygląd, te bardzo ubogie, drewniane chałupy na Podzamczu... [...] byli [tam] szewcy, krawcy, którzy mieli kąt do spania, dosłownie, a pracowali na tak zwanym „powietrzu” [...]. Jednocześnie była architektura, ciekawy sztafaż i ten moment zarobków. Oczywiście Żydzi mieli talent do handlu. Mała część zamieniała się w rzemieślników, natomiast większość handlowała. Jak ten handel wyglądał? Przede wszystkim były to „sprawy konsumpcyjne” […]: makagigi zrobione z maku, jabłka marynowane w dużych beczkach, kapusta i różne specjalności, które tylko u Żydów można było kupić, oczywiście – śledzie… i tak dalej.
Romuald Dylewski:
To, co widziałem [na Podzamczu], to było coś trudnego do określenia – taka jakaś atmosfera kultury orientalnej. Żydzi potrafi li przechować tę atmosferę […]. Czym się ona charakteryzowała? [...] To był inny świat. Te dzieci, ci ludzie, którzy siedzieli na ulicach – tak jak w krajach arabskich; te domy – jakby otwarte, nie zamykane [...], ulica z mieszkaniami stanowiła jedną przestrzeń. Ludzie pili herbatę, dzieci się bawiły, a tam ktoś siedział i rozmawiali między sobą, taka [to] była ulica. [...] Dla tej dzielnicy charakterystyczny był chaos zabudowy, bo dom budowało się tam, gdzie było miejsce. Nie dbało się o planowanie przestrzeni. Przestrzeń była po to, żeby ją zabudować lub żeby ją użytkować. Ten chaos wiąże przedwojenny Lublin z kulturą [orientalną].
Symcha Wajs:
W tej dzielnicy była bieda, była nędza. Tam spotykało się tylko ludzi, którzy zajmowali się albo drobnym handlem, albo rzemieślników [...] albo w ogóle ludzi bez zawodu, którzy niczym się nie zajmowali. Jeśli można mówić o biednej dzielnicy w Lublinie, to raczej tutaj należy ją umieścić. Dzieci bawiły się na ulicy, ubrani byli wszyscy na czarno, w czapkach żydowskich, w jarmułkach, kobiety w długich sukniach, w perukach, a jak nie w perukach, to miały chustkę na głowie. No, czym się zajmowali? W zasadzie to ja nie wiem, z czego żyli. Po prostu to byli ludzie, którzy albo jakiś tam sklepik mieli na ulicy, albo gdzieś pracowali na sąsiednich ulicach, na Grodzkiej, na Szerokiej. W piątek wieczorem cała ulica zmieniała zupełnie swój wygląd. Wszyscy byli umyci, wszyscy byli czyści, kapoty długie, ciemne były już wyjęte z szafy z naftaliną, pachniało to wszystko i wszystko podążało do znanej synagogi, która była właśnie tu, w tym miejscu, na ulicy Podzamcze, [tak jak i] szkoła Szaula Wala, który według legendy miał być nawet przez jeden dzień królem Polski. Ma się rozumieć, to jest [jedna] wielka legenda. Tej biedoty żydowskiej, tej prawdziwej biedoty żydowskiej, to dzisiaj nie można sobie nawet wyobrazić. Te domy, w których ludzie mieszkali, te podwórza, to jest dzisiaj... To jest dzisiaj nie do odtworzenia, nie do opowiedzenia. Te zapadłe dachy, te dziury, te wybite okna, rozbite to wszystko, te kominy, no w ogóle to jest nie do pomyślenia dzisiaj.