Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Radio „Solidarność” w Świdniku

Chociaż wraz z wprowadzeniem stanu wojennego radio lubelskie stało się nieme, do wejścia na antenę przygotowywał się już Świdnik. Kiedy załoga tamtejszej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego rozpoczęła strajk okupacyjny i powołała Zakładowy Komitet Strajkowy, Henryk Gontarz, ślusarz z WSK, myślał o małym nadajniku radiowym, dzięki któremu można by było przerwać izolację komunikacyjną strajkujących.

 

Spis treści

[RozwińZwiń]

Narodziny radia „Solidarność”Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Pierwsza audycja podziemnego radia „Solidarność” została wyemitowana 30 kwietnia 1983 roku. Wlała nadzieję w serca świdniczan. Ludzie w skupieniu słuchali audycji, czekali na nie, przekazywali innym zasłyszane wiadomości. O narodzinach i działalności radia „Solidarność” opowiada jego pomysłodawca – ślusarz z WSK – Henryk Gontarz:
„Rodowód radia sięga stanu wojennego. Po jego ogłoszeniu zgromadziliśmy się w zakładzie. W niedzielę, po południu, powstał Regionalny Komitet Strajkowy, w którym oprócz ludzi ze Świdnika były także osoby z Regionu, którym udało się uniknąć aresztowania, m.in. Norbert Wojciechowski, Włodzimierz Blajerski, Barbara Haczewska. Chcieliśmy dotrzeć do społeczeństwa, wyjaśnić, co robimy, o co walczymy. Ktoś sprowadził sitodruk i już w nocy z 13 na 14 grudnia wydrukowaliśmy pierwsze ulotki. To był apel do młodych mężczyzn, by zgłaszali się do zakładowych komisji strajkowych, a w ten sposób uchronią się przed wcieleniem do wojska. Rozwieszanie ulotek było niebezpieczne, uaktywnili się bowiem agenci, którzy szpiegowali i donosili. Poza tym różne osoby zgłaszały się do roznoszenia, nie można było do końca sprawdzić czy to swój, czy ubek. Zacząłem się więc zastanawiać nad inną formą przekazu. I wtedy wpadł mi do głowy pomysł – a jakby zrobić radio i nadawać do ludzi? Natychmiast poszedłem do zakładowych elektroników, ale ci szybko ostudzili mój zapał. Oświadczyli, że to niemożliwe do zrealizowania, bo znajdujące się w naszej wieży kontrolnej nadajniki działają w paśmie 144 MHz i nikt tego nie usłyszy, a ich przerobienie to nie taka prosta sprawa. Nie zraziłem się tą opinią, wyszedłem z założenia, że skoro jest pomysł i chęć, musimy radio jakoś zrobić. Oczywiście w czasie tego strajku nam się nie udało, ale przecież stan wojenny trwał. Tymczasem pokonano nas w zakładzie, załogę rozpędzono, nastąpiły aresztowania. W więzieniu byli Pietruszewski, Kępski, Graniczka. Nastał czas wielkiego przygnębienia. Telewizja mundurowa wciskała nam kłamstwa, obłudę. Z Radia Wolna Europa dochodziły wieści o zabitych w kopalni Wujek.
Dwudziestego grudnia, przed godziną 10. w nocy przyszli i po mnie. Akurat słuchałem Wolnej Europy, szykowałem śpiwór, by na noc gdzieś się ukryć, gdy wpadło sześciu zomowców. Zawieźli mnie do Lublina, a po 48 godzinach i przesłuchaniach wypuścili do domu. Do uczestnictwa w strajku przyznałem się, a na resztę pytań odpowiadałem – nie znam, nie widziałem, nie wiem”.

Kapral kontra generałBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Henryk Gontarz już od początku stanu wojennego myślał o nadajniku radiowym. Na realizację tego pomysłu czekał jednak półtora roku. W tym czasie Ireneusz Haczewski, elektronik z Lublina, skonstruował mininadajnik ultrakrótkofalowy, sfabrykowany na bazie monofonicznego magnetofonu kasetowego B-113 wytwarzanego przez lubartowską „Unitrę”. Ten niewielki sprzęt radiowy, którego moc nie przekraczała sześciu watów, ochrzczono żartobliwie „kapralem”. Trzecim współtwórcą konspiracyjnej rozgłośni został ślusarz i spiker radiowęzła w WSK – Alfred Bondos.
Henryk Gontarz wspomina: „Działalność podziemna trwała, drukowaliśmy ulotki i znów wrócił pomysł radia. Jeździłem do Lublina, próbowałem złapać kontakt z ludźmi, którzy 13 grudnia przyjechali do zakładu. Dotarłem do męża Barbary Haczewskiej, który, jak się okazało, był elektronikiem i zapalił się do mego pomysłu. Obiecał zrobić nadajnik. Wykorzystał do tego magnetofon kasetowy – Kapral”.
Stąd narodziło się późniejsze powiedzenie, że kapral (magnetofon) wojował z generałem (Jaruzelski). Tak zaczyna się prawdziwa historia o podziemnym radiu „Solidarność”. Po zdobyciu kilku tranzystorów, wyjęciu zasilacza i głośnika z magnetofonu powstał nadajnik o częstotliwości 65,5 MHz, zbliżonej do Radia Lublin. Zasilany był osiemnastoma bateriami R-20 spiętymi w szereg. „Powstawanie nadajnika utrzymywaliśmy w wielkiej tajemnicy. Nikt poza mną oraz Barbarą i Ireneuszem Haczewskimi jej nie znał. Magnetofon włączało się kombinacją dwóch klawiszy. Na szczęście ubecy nigdy nie wpadli na to którymi. Mieli bowiem nadajnik kilka razy w zasięgu ręki, lecz nie odkryli jego prawdziwego przeznaczenia”.

Debiut antenowyBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Trzydziestego kwietnia 1983 roku świdniczanie po raz pierwszy usłyszeli fragment melodii z filmu Kurier carski o Michale Strogowie oraz zapowiedź: „Solidarność” Świdnik na antenie. Na falach eteru witamy i pozdrawiamy mieszkańców naszego miasta. Prosimy odbiorniki włączać codziennie na UKF w paśmie 65,5 do 66 MHz. Premierową audycję nadano w związku ze zbliżającym się świętem 1 Maja. NSZZ „Solidarność” wzywała społeczeństwo do bojkotu wszelkich imprez organizowanych tego dnia przez władze partyjno-rządowe oraz do wzięcia udziału w mszy świętej odprawianej w intencji ludzi pracy. Tekst przeplatany Murami Jacka Kaczmarskiego został zgrany na kasetę przez Alfreda Bondosa z pomocą kilku osób zaangażowanych w konspirację związkową. By zachować bezpieczeństwo „spiskowców” często zmieniano głosy spikerów oraz miejsca nagrań (najczęściej nadawano z mieszkań, ale zdarzały się także emisje plenerowe). Dzięki temu w ciągu pięciu lat swojej działalności radio „Solidarność” zaistniało w eterze 43 razy, a miało jedynie dwie wpadki.
Henryk Gontarz: „Niestety nie pamiętam nazwisk pierwszych spikerów. Było ich dwoje – mężczyzna i kobieta, zdaje się siostra Andrzeja Sokołowskiego. Audycja została nagrana, musiałem pomyśleć o ludziach, którzy ją nadadzą. Tu najlepiej widać, że radio to była praca zespołowa. Ja tylko dałem pomysł, ale sam nie dałbym rady wszystkiego zrobić. Zastanawiałem się kogo mógłbym w całą rzecz wtajemniczyć. Musiał to być ktoś zaufany. Padło na kolegę z pracy – Franka Zawadę. Długo go obserwowałem. Był sumienny, solidny, zawsze dotrzymywał danego słowa. Pouczyłem go, jak ma się tłumaczyć w razie wpadki. Do jego obowiązków należało wziąć ode mnie nadajnik, pójść w wybrane wcześniej miejsce i nadać audycję. Nie było to łatwe i bezpieczne zadanie, tym bardziej, że wtedy dużo się mówiło o łatwości namierzenia pracującego nadajnika przez ubecję. Prawda była trochę inna. Musieliby mieć do tego odpowiednią aparaturę i właściwie się do tego przygotować. A przynajmniej na początku tak nie było. Po prostu nie spodziewali się, że podejmiemy taką formę kontaktu ze społeczeństwem. Świetnie jednak oddziaływali na psychikę ludzi. W czasie każdej audycji natychmiast wyjeżdżały na sygnale milicyjne samochody. Krążyły po całym mieście. Nietrudno chyba wyobrazić sobie, co czuła osoba nadająca audycję, widząc w pobliżu milicję. Człowiek wracał do domu mokry ze zdenerwowania, nawet skarpetki były mokre. 
Jako miejsca emisji wykorzystywaliśmy często balkony albo puste mieszkania. Mieliśmy też problemy techniczne z nadajnikiem. Często się psuł. Początkowo miał trzy waty, później sześć, wtedy robił nam psikusy, bo powstawały silne fale magnetyczne kasujące nagranie. Mimo wszystko zrobiliśmy kilkanaście audycji na «kapralu». Później nadawaliśmy audycje w telewizji, ale już z innego nadajnika. W całej Polsce mówiono o naszym radiu. Podziemny Świdnik dawał bardzo dobry przykład. Lepiej radzono sobie chyba tylko we Wrocławiu”.

Francuz walczy z generałemBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Ryzyko, jakie brali na siebie wszyscy uczestnicy tego radiowego spisku, równoważyła satysfakcja z efektów pracy: Żaden biuletyn, żadne ulotki nie robiły takiego echa jak radio „Solidarność”. Po każdej audycji w Świdniku huczało. Ludzie mówili – „Solidarność” żyje! Antyreżimowe treści przekazywane w tak imponującej formie dodawały otuchy tej milczącej części społeczeństwa. Radiowe podziemie aktywne było także w Łęcznej, Puławach i Poniatowej. W tym czasie podziemne struktury „Solidarności” nawiązały łączność z zagranicą. Lublin otrzymał nadajniki z Francji. Lubelscy solidarnościowcy próbowali także uruchomić swoje radio. Nic im jednak z tego nie wyszło. Zepsuli nadajniki.
Henryk Gontarz: „Andrzej Sokołowski przywiózł jeden z nich do Świdnika. Niestety, nie potrafiłem go naprawić. Ponownie poprosiłem o pomoc Irka Haczewskiego, który znów udowodnił, jak dobrym jest elektronikiem. Ledwo wróciłem od niego do domu, a już czekała wiadomość o usuniętej awarii. Dalsza procedura była podobna, jak przy «kapralu», tyle że słychać nas było w telewizorach. Nie musieliśmy też szukać balkonów. Wystarczyło trochę wyższe miejsce w mieście i specjalnie przygotowane wędzisko do anteny. W dalszym ciągu z nadajnikiem chodził Franek. Czasem i ja mu towarzyszyłem. Nowy nadajnik również sam przechowywałem, ale nawet dzisiaj nie zdradzę jego kryjówki. Żadna rewizja, a było ich wiele, nic nie znalazła.
Wkrótce nastąpił przykry dla mnie moment, ale muszę o nim opowiedzieć. W 1984 roku nastąpiły aresztowania i w trakcie przesłuchań ktoś sypnął, że to ja zajmuję się radiem «Solidarność». Od tego czasu bardzo mnie pilnowali, urządzali częste rewizje w mieszkaniu, ale jakoś udawało się wyprowadzić ich w pole i dalej nadawać. Niestety, były też i wpadki. Śledzono mój każdy krok i to najprawdopodobniej ja «zaprowadziłem» ubecję do mieszkania Haczewskiego. Dzień wcześniej zostawiłem u niego taśmy z nagranymi do tej pory audycjami, opatrzonymi dodatkowo moimi uwagami na temat sytuacji w Świdniku, poczynań milicji. Szykowaliśmy u niego bardzo dobrą skrytkę i zabrakło nam jednego dnia do jej ukończenia. Taśmy wpadły w ręce milicji, Haczewskiego aresztowano”.

Czernienko mówił o ŚwidnikuBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Niespodzianką dla twórców, jak i odbiorców świdnickiego radia, było jego zaistnienie w telewizji! Zakres, na jakim nadawano wówczas II Program TVP, pokrywał się niemal idealnie z zakresem nadawczym „kaprala”. Po dostrojeniu częstotliwości słabsza, ale bliższa fala radiowa zastępowała w domach świdniczan tę telewizyjną. Taki zabieg był możliwy dzięki ulepszonemu francuskiemu magnetofonowi, którego moc Ireneusz Haczewski zwiększył aż do 62 watów. Kiedy 14 lutego 1984 roku II Program TVP transmitował z Moskwy pogrzeb sekretarza generalnego KC KPZR Jurija W. Andropowa, przemawiający akurat na ekranie K.U. Czernienko zaczął „po polsku” piętnować styczniowe represje władz wobec działaczy świdnickiej „Solidarności”! [dzięki nałożeniu głosu lektora na obraz – red.]. Dzięki tej błyskotliwej trzyminutowej operacji, powiększyło się nie tylko grono słuchaczy radia solidarnościowego, ale i wzrosła wściekłość aparatu partyjnego i SB.
Henryk Gontarz: „Pamiętam szczególnie pierwszą audycję, którą świdniczanie usłyszeli we własnych telewizorach. Nadawaliśmy wtedy obaj z małego boiska przy ulicy 3 Maja. Było to w dniu pogrzebu Andropowa w Moskwie. Telewizja polska transmitowała uroczystości. Weszliśmy na antenę w chwili przemówienia Czernienki nad trumną Andropowa. Wyszło na to, że Czernienko opowiadał o «Solidarności», bo pokazywali go na ekranie, ale telewidzowie słyszeli naszą audycję, m.in. o aresztowaniach w Świdniku, o esbecji. Opowiadano później, że momentami nawet ruchy ust się zgadzały z czytanym przez nas tekstem. To był majstersztyk, a w esbecję jakby piorun strzelił. Zmobilizowali wszystkie siły. Rano usłyszałem łomot do drzwi i pięciu ubeków wpadło do domu. Zabrali mnie na 48 godzin i wypuścili. Nie znaleźli nadajnika i nie mogli mi nic udowodnić, choć próbowali mnie sprytnie podejść. Jeden z ubeków powiedział – panie Gontarz mamy już tego, co nadaje. Spokojnie pytam – A kto to? – No, Haczewski – odpowiada ubek. – Tak? – zdziwiłem się. – A kto jest? – No, taki z brodą. A ja mu na to – panie, takich z brodą jest wielu.
W duchu jednak bałem się, czy Irek nie sypnął. Później się okazało, że nic nie zdradził. Powiedział, że taśmy kupił od kogoś w autobusie. Podaliśmy mu gryps do więzienia z instrukcją, co ma mówić na przesłuchaniach. Jego żona poszła na widzenie i podczas pocałunku na powitanie, przekazała mu karteczkę w usta.
Zdawałem sobie sprawę, że mnie śledzą, bo przecież wypuścili mnie po to, abym doprowadził ich do nadajnika. Musieliśmy jednak kontynuować rozpoczęte dzieło i dalej nadawać. Pamiętam, że któregoś dnia ubrałem się inaczej niż zwykle i piwnicami uciekłem pilnującym mnie ubekom. Z bloku wyszedłem trzecią klatką. Przedostałem się do zakładu. Stamtąd, dzięki pomocy doktora Falkowskiego, zawieźli mnie karetką do szpitala. Wtedy ekipa Franka nadała audycję. W ubecji pełna konsternacja – wiedzieli, że jestem w szpitalu, Haczewski w więzieniu, a tu radio pracuje jak zwykle.
Może to teraz brzmi, jak scenariusz filmu szpiegowskiego, ale w trudnych sytuacjach tamtych lat musiałem szybko działać, a pomysły rodziły się spontanicznie. Od początku całym sercem byłem z «Solidarnością» i dla tej sprawy gotowy byłem na wszelkie poświęcenia. Być może dlatego wiedziałem co mam w danej sytuacji robić. Mam tylko wyrzuty sumienia w stosunku do Franka Zawady. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że go za bardzo wyeksploatowałem. Nadanie dwudziestu audycji to ogromne obciążenie psychiczne dla człowieka. Powinienem pozwolić mu odpocząć i wcześniej zmienić ekipę nadającą audycje”.

Smutny koniec radiaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

„Po aresztowaniu Fredka Bondosa spadł na mnie obowiązek pisania tekstów. Musiałem więc zajmować się wszystkimi sprawami związanymi z radiem. Spikerem został mój szwagier, Leszek Fijołek z Bychawy. Nagrywaliśmy w moim mieszkaniu.
W pewnym momencie byłem już tak pilnowany, że nie mogłem uczestniczyć w nadawaniu audycji. Któregoś wieczoru Franek wychodził ode mnie z nadajnikiem w worku, a miała to być jego ostatnia audycja. Niestety, przed klatką zatrzymał go patrol milicyjny. Chcieli zobaczyć co niesie, bo szukali złodziei kożuchów. Franek próbował uciekać, ale złapali go i strasznie pobili. Straciliśmy też nadajnik. Zaraz wpadli do mnie ubecy i rozpoczęli rewizję. Aresztowali mnie na 48 godzin. Za dwa tygodnie mieliśmy kolejny nadajnik. Znowu skorzystaliśmy z pomocy Haczewskiego. Audycję zrobiliśmy ze Sławkiem Łuczakiem. Ale pętla wokół mnie zaciskała się coraz mocniej. W końcu wylądowałem w Warszawie na Rakowieckiej. Nie chciałbym tu mówić kto mnie wtedy zdradził. Nadajnik przejął Bolo Kaczmarczyk, też pracownik WSK. Po powrocie z więzienia aparat do mnie wrócił”.
Aktywna działalność świdnickich radiowców stawała się coraz bardziej niebezpieczna. Haczewski i Bondos zostali aresztowani, w domu Gontarza coraz częściej pojawiało się SB. Po latach, po otwarciu archiwów IPN, Henryk Gontarz odkrył prawdę – jeden z jego współpracowników przy emisji audycji radia „Solidarność” donosił. „Ja tego człowieka, co donosił na Sokołowskiego szkoliłem jak nadawać audycję, jak wybrać teren najlepszy do emisji, co robić w razie wpadki. Nadaliśmy nawet wspólnie jedną audycję. Później doszło do wpadki w jego mieszkaniu. To trudna i zawiła historia. Dopóki Andrzej swojej teczki nie przeczytał, nie bardzo wiedziałem, co się wtedy naprawdę stało. Myślałem, że po prostu wpadłem, a Sokołowski posądzał mnie, że naprowadziłem ubeków, bo on też zjawił się w tym mieszkaniu. Zostaliśmy obaj aresztowani i długo nie mieliśmy pojęcia, że to nasz kolega donosił. Aż do udostępnienia teczek przez IPN. Tam wszystko dokładnie mieliśmy opisane, nawet to, że donosił też na moją córkę. Taki był smutny koniec radia «Solidarność». Stało się to w 1988 roku. Do tego czasu zrobiliśmy 43 audycje”.

 

Opracowała Anna Konopka