Radio „Solidarność” w Świdniku
Chociaż wraz z wprowadzeniem stanu wojennego radio lubelskie stało się nieme, do wejścia na antenę przygotowywał się już Świdnik. Kiedy załoga tamtejszej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego rozpoczęła strajk okupacyjny i powołała Zakładowy Komitet Strajkowy, Henryk Gontarz, ślusarz z WSK, myślał o małym nadajniku radiowym, dzięki któremu można by było przerwać izolację komunikacyjną strajkujących.
Spis treści
[Zwiń]Narodziny radia „Solidarność”
„Rodowód radia sięga stanu wojennego. Po jego ogłoszeniu zgromadziliśmy się w zakładzie. W niedzielę, po południu, powstał Regionalny Komitet Strajkowy, w którym oprócz ludzi ze Świdnika były także osoby z Regionu, którym udało się uniknąć aresztowania, m.in. Norbert Wojciechowski, Włodzimierz Blajerski, Barbara Haczewska. Chcieliśmy dotrzeć do społeczeństwa, wyjaśnić, co robimy, o co walczymy. Ktoś sprowadził sitodruk i już w nocy z 13 na 14 grudnia wydrukowaliśmy pierwsze ulotki. To był apel do młodych mężczyzn, by zgłaszali się do zakładowych komisji strajkowych, a w ten sposób uchronią się przed wcieleniem do wojska. Rozwieszanie ulotek było niebezpieczne, uaktywnili się bowiem agenci, którzy szpiegowali i donosili. Poza tym różne osoby zgłaszały się do roznoszenia, nie można było do końca sprawdzić czy to swój, czy ubek. Zacząłem się więc zastanawiać nad inną formą przekazu. I wtedy wpadł mi do głowy pomysł – a jakby zrobić radio i nadawać do ludzi? Natychmiast poszedłem do zakładowych elektroników, ale ci szybko ostudzili mój zapał. Oświadczyli, że to niemożliwe do zrealizowania, bo znajdujące się w naszej wieży kontrolnej nadajniki działają w paśmie 144 MHz i nikt tego nie usłyszy, a ich przerobienie to nie taka prosta sprawa. Nie zraziłem się tą opinią, wyszedłem z założenia, że skoro jest pomysł i chęć, musimy radio jakoś zrobić. Oczywiście w czasie tego strajku nam się nie udało, ale przecież stan wojenny trwał. Tymczasem pokonano nas w zakładzie, załogę rozpędzono, nastąpiły aresztowania. W więzieniu byli Pietruszewski, Kępski, Graniczka. Nastał czas wielkiego przygnębienia. Telewizja mundurowa wciskała nam kłamstwa, obłudę. Z Radia Wolna Europa dochodziły wieści o zabitych w kopalni Wujek.
Dwudziestego grudnia, przed godziną 10. w nocy przyszli i po mnie. Akurat słuchałem Wolnej Europy, szykowałem śpiwór, by na noc gdzieś się ukryć, gdy wpadło sześciu zomowców. Zawieźli mnie do Lublina, a po 48 godzinach i przesłuchaniach wypuścili do domu. Do uczestnictwa w strajku przyznałem się, a na resztę pytań odpowiadałem – nie znam, nie widziałem, nie wiem”.
Kapral kontra generał
Stąd narodziło się późniejsze powiedzenie, że kapral (magnetofon) wojował z generałem (Jaruzelski). Tak zaczyna się prawdziwa historia o podziemnym radiu „Solidarność”. Po zdobyciu kilku tranzystorów, wyjęciu zasilacza i głośnika z magnetofonu powstał nadajnik o częstotliwości 65,5 MHz, zbliżonej do Radia Lublin. Zasilany był osiemnastoma bateriami R-20 spiętymi w szereg. „Powstawanie nadajnika utrzymywaliśmy w wielkiej tajemnicy. Nikt poza mną oraz Barbarą i Ireneuszem Haczewskimi jej nie znał. Magnetofon włączało się kombinacją dwóch klawiszy. Na szczęście ubecy nigdy nie wpadli na to którymi. Mieli bowiem nadajnik kilka razy w zasięgu ręki, lecz nie odkryli jego prawdziwego przeznaczenia”.
Debiut antenowy
Trzydziestego kwietnia 1983 roku świdniczanie po raz pierwszy usłyszeli fragment melodii z filmu Kurier carski o Michale Strogowie oraz zapowiedź: „Solidarność” Świdnik na antenie. Na falach eteru witamy i pozdrawiamy mieszkańców naszego miasta. Prosimy odbiorniki włączać codziennie na UKF w paśmie 65,5 do 66 MHz. Premierową audycję nadano w związku ze zbliżającym się świętem 1 Maja. NSZZ „Solidarność” wzywała społeczeństwo do bojkotu wszelkich imprez organizowanych tego dnia przez władze partyjno-rządowe oraz do wzięcia udziału w mszy świętej odprawianej w intencji ludzi pracy. Tekst przeplatany Murami Jacka Kaczmarskiego został zgrany na kasetę przez Alfreda Bondosa z pomocą kilku osób zaangażowanych w konspirację związkową. By zachować bezpieczeństwo „spiskowców” często zmieniano głosy spikerów oraz miejsca nagrań (najczęściej nadawano z mieszkań, ale zdarzały się także emisje plenerowe). Dzięki temu w ciągu pięciu lat swojej działalności radio „Solidarność” zaistniało w eterze 43 razy, a miało jedynie dwie wpadki.
Henryk Gontarz: „Niestety nie pamiętam nazwisk pierwszych spikerów. Było ich dwoje – mężczyzna i kobieta, zdaje się siostra Andrzeja Sokołowskiego. Audycja została nagrana, musiałem pomyśleć o ludziach, którzy ją nadadzą. Tu najlepiej widać, że radio to była praca zespołowa. Ja tylko dałem pomysł, ale sam nie dałbym rady wszystkiego zrobić. Zastanawiałem się kogo mógłbym w całą rzecz wtajemniczyć. Musiał to być ktoś zaufany. Padło na kolegę z pracy – Franka Zawadę. Długo go obserwowałem. Był sumienny, solidny, zawsze dotrzymywał danego słowa. Pouczyłem go, jak ma się tłumaczyć w razie wpadki. Do jego obowiązków należało wziąć ode mnie nadajnik, pójść w wybrane wcześniej miejsce i nadać audycję. Nie było to łatwe i bezpieczne zadanie, tym bardziej, że wtedy dużo się mówiło o łatwości namierzenia pracującego nadajnika przez ubecję. Prawda była trochę inna. Musieliby mieć do tego odpowiednią aparaturę i właściwie się do tego przygotować. A przynajmniej na początku tak nie było. Po prostu nie spodziewali się, że podejmiemy taką formę kontaktu ze społeczeństwem. Świetnie jednak oddziaływali na psychikę ludzi. W czasie każdej audycji natychmiast wyjeżdżały na sygnale milicyjne samochody. Krążyły po całym mieście. Nietrudno chyba wyobrazić sobie, co czuła osoba nadająca audycję, widząc w pobliżu milicję. Człowiek wracał do domu mokry ze zdenerwowania, nawet skarpetki były mokre.
Jako miejsca emisji wykorzystywaliśmy często balkony albo puste mieszkania. Mieliśmy też problemy techniczne z nadajnikiem. Często się psuł. Początkowo miał trzy waty, później sześć, wtedy robił nam psikusy, bo powstawały silne fale magnetyczne kasujące nagranie. Mimo wszystko zrobiliśmy kilkanaście audycji na «kapralu». Później nadawaliśmy audycje w telewizji, ale już z innego nadajnika. W całej Polsce mówiono o naszym radiu. Podziemny Świdnik dawał bardzo dobry przykład. Lepiej radzono sobie chyba tylko we Wrocławiu”.
Francuz walczy z generałem
Ryzyko, jakie brali na siebie wszyscy uczestnicy tego radiowego spisku, równoważyła satysfakcja z efektów pracy: Żaden biuletyn, żadne ulotki nie robiły takiego echa jak radio „Solidarność”. Po każdej audycji w Świdniku huczało. Ludzie mówili – „Solidarność” żyje! Antyreżimowe treści przekazywane w tak imponującej formie dodawały otuchy tej milczącej części społeczeństwa. Radiowe podziemie aktywne było także w Łęcznej, Puławach i Poniatowej. W tym czasie podziemne struktury „Solidarności” nawiązały łączność z zagranicą. Lublin otrzymał nadajniki z Francji. Lubelscy solidarnościowcy próbowali także uruchomić swoje radio. Nic im jednak z tego nie wyszło. Zepsuli nadajniki.
Henryk Gontarz: „Andrzej Sokołowski przywiózł jeden z nich do Świdnika. Niestety, nie potrafiłem go naprawić. Ponownie poprosiłem o pomoc Irka Haczewskiego, który znów udowodnił, jak dobrym jest elektronikiem. Ledwo wróciłem od niego do domu, a już czekała wiadomość o usuniętej awarii. Dalsza procedura była podobna, jak przy «kapralu», tyle że słychać nas było w telewizorach. Nie musieliśmy też szukać balkonów. Wystarczyło trochę wyższe miejsce w mieście i specjalnie przygotowane wędzisko do anteny. W dalszym ciągu z nadajnikiem chodził Franek. Czasem i ja mu towarzyszyłem. Nowy nadajnik również sam przechowywałem, ale nawet dzisiaj nie zdradzę jego kryjówki. Żadna rewizja, a było ich wiele, nic nie znalazła.
Wkrótce nastąpił przykry dla mnie moment, ale muszę o nim opowiedzieć. W 1984 roku nastąpiły aresztowania i w trakcie przesłuchań ktoś sypnął, że to ja zajmuję się radiem «Solidarność». Od tego czasu bardzo mnie pilnowali, urządzali częste rewizje w mieszkaniu, ale jakoś udawało się wyprowadzić ich w pole i dalej nadawać. Niestety, były też i wpadki. Śledzono mój każdy krok i to najprawdopodobniej ja «zaprowadziłem» ubecję do mieszkania Haczewskiego. Dzień wcześniej zostawiłem u niego taśmy z nagranymi do tej pory audycjami, opatrzonymi dodatkowo moimi uwagami na temat sytuacji w Świdniku, poczynań milicji. Szykowaliśmy u niego bardzo dobrą skrytkę i zabrakło nam jednego dnia do jej ukończenia. Taśmy wpadły w ręce milicji, Haczewskiego aresztowano”.
Czernienko mówił o Świdniku
Niespodzianką dla twórców, jak i odbiorców świdnickiego radia, było jego zaistnienie w telewizji! Zakres, na jakim nadawano wówczas II Program TVP, pokrywał się niemal idealnie z zakresem nadawczym „kaprala”. Po dostrojeniu częstotliwości słabsza, ale bliższa fala radiowa zastępowała w domach świdniczan tę telewizyjną. Taki zabieg był możliwy dzięki ulepszonemu francuskiemu magnetofonowi, którego moc Ireneusz Haczewski zwiększył aż do 62 watów. Kiedy 14 lutego 1984 roku II Program TVP transmitował z Moskwy pogrzeb sekretarza generalnego KC KPZR Jurija W. Andropowa, przemawiający akurat na ekranie K.U. Czernienko zaczął „po polsku” piętnować styczniowe represje władz wobec działaczy świdnickiej „Solidarności”! [dzięki nałożeniu głosu lektora na obraz – red.]. Dzięki tej błyskotliwej trzyminutowej operacji, powiększyło się nie tylko grono słuchaczy radia solidarnościowego, ale i wzrosła wściekłość aparatu partyjnego i SB.
Henryk Gontarz: „Pamiętam szczególnie pierwszą audycję, którą świdniczanie usłyszeli we własnych telewizorach. Nadawaliśmy wtedy obaj z małego boiska przy ulicy 3 Maja. Było to w dniu pogrzebu Andropowa w Moskwie. Telewizja polska transmitowała uroczystości. Weszliśmy na antenę w chwili przemówienia Czernienki nad trumną Andropowa. Wyszło na to, że Czernienko opowiadał o «Solidarności», bo pokazywali go na ekranie, ale telewidzowie słyszeli naszą audycję, m.in. o aresztowaniach w Świdniku, o esbecji. Opowiadano później, że momentami nawet ruchy ust się zgadzały z czytanym przez nas tekstem. To był majstersztyk, a w esbecję jakby piorun strzelił. Zmobilizowali wszystkie siły. Rano usłyszałem łomot do drzwi i pięciu ubeków wpadło do domu. Zabrali mnie na 48 godzin i wypuścili. Nie znaleźli nadajnika i nie mogli mi nic udowodnić, choć próbowali mnie sprytnie podejść. Jeden z ubeków powiedział – panie Gontarz mamy już tego, co nadaje. Spokojnie pytam – A kto to? – No, Haczewski – odpowiada ubek. – Tak? – zdziwiłem się. – A kto jest? – No, taki z brodą. A ja mu na to – panie, takich z brodą jest wielu.
W duchu jednak bałem się, czy Irek nie sypnął. Później się okazało, że nic nie zdradził. Powiedział, że taśmy kupił od kogoś w autobusie. Podaliśmy mu gryps do więzienia z instrukcją, co ma mówić na przesłuchaniach. Jego żona poszła na widzenie i podczas pocałunku na powitanie, przekazała mu karteczkę w usta.
Zdawałem sobie sprawę, że mnie śledzą, bo przecież wypuścili mnie po to, abym doprowadził ich do nadajnika. Musieliśmy jednak kontynuować rozpoczęte dzieło i dalej nadawać. Pamiętam, że któregoś dnia ubrałem się inaczej niż zwykle i piwnicami uciekłem pilnującym mnie ubekom. Z bloku wyszedłem trzecią klatką. Przedostałem się do zakładu. Stamtąd, dzięki pomocy doktora Falkowskiego, zawieźli mnie karetką do szpitala. Wtedy ekipa Franka nadała audycję. W ubecji pełna konsternacja – wiedzieli, że jestem w szpitalu, Haczewski w więzieniu, a tu radio pracuje jak zwykle.
Może to teraz brzmi, jak scenariusz filmu szpiegowskiego, ale w trudnych sytuacjach tamtych lat musiałem szybko działać, a pomysły rodziły się spontanicznie. Od początku całym sercem byłem z «Solidarnością» i dla tej sprawy gotowy byłem na wszelkie poświęcenia. Być może dlatego wiedziałem co mam w danej sytuacji robić. Mam tylko wyrzuty sumienia w stosunku do Franka Zawady. Zbyt późno zdałem sobie sprawę, że go za bardzo wyeksploatowałem. Nadanie dwudziestu audycji to ogromne obciążenie psychiczne dla człowieka. Powinienem pozwolić mu odpocząć i wcześniej zmienić ekipę nadającą audycje”.
Smutny koniec radia
W pewnym momencie byłem już tak pilnowany, że nie mogłem uczestniczyć w nadawaniu audycji. Któregoś wieczoru Franek wychodził ode mnie z nadajnikiem w worku, a miała to być jego ostatnia audycja. Niestety, przed klatką zatrzymał go patrol milicyjny. Chcieli zobaczyć co niesie, bo szukali złodziei kożuchów. Franek próbował uciekać, ale złapali go i strasznie pobili. Straciliśmy też nadajnik. Zaraz wpadli do mnie ubecy i rozpoczęli rewizję. Aresztowali mnie na 48 godzin. Za dwa tygodnie mieliśmy kolejny nadajnik. Znowu skorzystaliśmy z pomocy Haczewskiego. Audycję zrobiliśmy ze Sławkiem Łuczakiem. Ale pętla wokół mnie zaciskała się coraz mocniej. W końcu wylądowałem w Warszawie na Rakowieckiej. Nie chciałbym tu mówić kto mnie wtedy zdradził. Nadajnik przejął Bolo Kaczmarczyk, też pracownik WSK. Po powrocie z więzienia aparat do mnie wrócił”.
Opracowała Anna Konopka