Julia Hartwig – wiersze o Lublinie
Spis treści
[Zwiń]Elegia lubelska
Więc urodziłam się na tym skrawku ziemiCo mam zrobić żeby poczuć się tutejszą?
1.
Budzi się w klasztornym hoteliku
przez okienko szeroki widok na okolicę
Jest ranek
ranek lubelski
Rozległą łąką nie-łąką między bujnymi lipami
wydeptaną ścieżką na skróty idą do pracy kobiety i mężczyźni
mijają Zamek i miejsce po synagodze
potem cerkiew i targowisko
Lublin
jeszcze nie kresy ale już kresy
haftowane ręczniki na stołach święte obrazki na ścianach
na jednych ikony na innych Jezus o płonącym sercu
pienia nabożne w różnych językach
i nieme powietrze w którym zastygł jęk pomordowanych
wepchnięte w gardła zawodzenie a potem cisza
wielka i ostateczna cisza z odorem duszącego dymu
i roznoszonych wiatrem łachmanów
2.
Na cmentarzu matka ojciec i siostra
Matka osobno pod kaplicą prawosławną samotna
tak jak musiała czuć się samotna
porzuciwszy rodzinną Moskwę
jej światła i gwarne bulwary
W pobliżu grób Czechowicza
pochowanego wśród żołnierzy „poległych na polu chwały”
Zawsze ktoś przynosi tu kwiaty
bo trwa i nie poległa chwała jego wierszy
ich słodycz naruszona profetyczną wizją przyszłości
On jeden potrafiłby opłakać to miasto
on który rzucił na nas czar jego sennej piękności
potrafiłby uczcić pochody widm które się tu snują
znaleźć modlitwę na „dusz cierpiących upalenie"
3.
A ja mała wtedy dziewczynka
chłonąca ten świat ciemny ruchliwy pełen zgiełku
i okrzyków w niezrozumiałym języku
które cichną nagle w piątkowe wieczory
kiedy przez okna połyskują światła zapalonych świec
a w gęstym mroku Grodzkiej i Szambelańskiej staroświecka latarnia
rzuca blade ruchliwe blaski na pochyłe ściany domów
4.
Odwróćcie wzrok ode mnie bramy mojego miasta
bramy miejskie żarłoczne bramy
przez które uszło życie z tych ciemnych uliczek
O wieże rodzinnego miasta
goniłyście mnie po świecie groziły
nic wam nie jestem winna nieczułe olbrzymy
które przetrwałyście nie uroniwszy ani jednej łzy
nad miastem mojego dzieciństwa
Koleżanki
Głos łacinniczki był jakby trochę ostrzejszy,
kiedy się do nich zwracała.
(Nigdy po imieniu.)
Miriam była zawsze doskonale przygotowana,
Reginka słabsza, ale poprawna.
Trzymały się razem
i razem wychodziły z klasy przed lekcją religii.
Ostatni raz spotkałyśmy się niespodziewanie u wylotu Lubartowskiej,
na granicy świeżo utworzonego getta.
Stały tam onieśmielone jakby przydarzyło im się coś wstydliwego.
Lublin 1946
Miasto rodzinne pod niebem
jak zatopione na dnie jeziora
oto zapadam znowu w wieczność.
Kołyszą mnie wzdłuż ulicy twe dzwony
odlane z gorącego jeszcze armatniego huku.
Oto przypędziły mnie ku tobie wskazówki słońca
ale już pora odciąć pępowinę co mnie z tobą wiąże
gdy znowu na rynku syci a niezadowoleni mieszczanie
pośród krakania wron, pośród ruin.
Wyciekają tu ze mnie lata o najczerwieńszej krwi
szczepione świeżą ręką z daleka od ciebie.
O, pozwól, by wyjechał wielki głośnik przez Twą Bramę Złotą
i tu, między malarzem malującym rudery
między gruźliczym dzieckiem i cwaniakiem złodziejskim
niech tryśnie pieśń odnowienia!
Niech wali wielkim strumieniem
aż zaczną prychać pod nią uczniaki
i zwilgną oczy starych
a ulicami runie rzeka stokroć czystsza od Bystrzycy.
Po niej płynąc dziewczęta wić będą kaczeńce ze Sławinka
a chłopaki grać na organkach.
***
z tomu Czuwanie
Mówi akacja z dzieciństwa
Nie takie bywały pamiętam twoje młode smutki
Dla kogo rzucam teraz mój słodki kwiat
pod balkonem drewnianym na kamiennym podwórku
Na cześć moich braci
z tomu Zobaczone
Dziękowaliśmy Bogu żeśmy się uchronili w czasach klęsk
rodzina która mogła się siebie doliczyć
Wyszliśmy z tego i udało się nam żyć dalej
Jeden brat powrócił po dwóch latach z surowej Północy
nie do rozpoznania na zdjęciu zrobionym podczas postoju
w Białej Podlaskiej: widmowa bladość na głowie sowiecka uszatka
obok niego dwaj współtowarzysze z obozu
jednego z najcięższych
Jogła
Wepchnięto ich do nor wykopanych w ziemi
i obleczono w niemieckie mundury
żeby nie budzili współczucia miejscowych
Osłabł tak że współtowarzysze wywlekali go siłą z legowiska
i ciągnęli trzymając pod ramiona ku rzece
gdzie pracowali przy spławianiu drzewa
Nogi zostawały mu w tyle gubił w drodze wypchane słomą chodaki
Nie pozwalali mu odstać
Pamięta im to
Dzięki nim jego opowieść o naturze ludzkiej
brzmi bardziej krzepiąco niż inne
Kiedy chorował wynosili go na powierzchnię
żeby mógł podziwiać zorzę polarną
Mówili: głupi ten Hartwig ale uszanowali w nim artystę
Drugiego brata – lekarza – sadzano na odwróconym stołku
przesłuchując ze zbrodni leczenia rannych z „Parasola”
Fagas o zatartych rysach zabierał go raz po raz z kliniki na Nowogrodzkiej
i seanse ciągnęły się z przerwami przez długie miesiące
Nie przeszkadzało to między jednym przesłuchaniem a drugim
wzywać go do chorych dostojników
był bowiem jednym z najlepszych w swoim zawodzie
a prawość była jedną z przyczyn dla których go dręczyli
Z własnej już chęci leczył Prymasa Tysiąclecia
który lubił z nim pogwarzyć w korytarzu
z daleka od podsłuchu pytając za każdym razem
Co słychać panie Walenty
Z wdzięczności za powrót brata z obozu
ślubował odbyć pieszą pielgrzymkę do Częstochowy
Kiedy z niej powrócił powiedziano mu:
Może pan zapomnieć o kierowaniu instytutem
Nie przyjął tego jako klęski
Przybiegał do nas w roku sześćdziesiątym ósmym
przybiegał w stanie wojennym niepokojąc się czy nas nie wzięto
Pamiętam jak spotkałam go na warszawskiej Pradze
podczas okupacji niemieckiej pogroził mi palcem
zgadując jakieś kurierskie zadanie
Karmił mnie kiedy chodziłam na uniwersytet podziemny
bo przyszedłszy kiedyś do mieszkania które mi wyznaczono
zobaczył goły siennik i łyżkę wetkniętą w garnek z zaschniętą kaszą
Nie umiem nakreślić portretu moich braci
Niepotrzebne skreślić
z tomu Bez pożegnania
Było nas pięcioro
Skąd przyszło do głowy rodzicom żeby rodzić tyle dzieci?
Nazwiska trojga znalazły się w encyklopedii
Nie ma jednak pewności czy nie znikną w jej następnych wydaniach
ustępując miejsca komuś ważniejszemu
Jeśli jednak same talenty okażą się mało trwałe
być może pozostanie coś co kiedyś
zapewniało dobre imię: przyzwoitość
„bonne souche” mówią Francuzi
a idzie po prostu o mniej więcej czyste rachunki
Wszystko co w nas najlepsze pochodziło od matki
Ale ona szybko nas opuściła
nie mogąc podźwignąć ciężaru cudzoziemskości
Jeśli można tak to nazwać: kochaliśmy się wszyscy
Ale nasze drogi szybko się rozeszły
Jaki był nasz ojciec – nikt z nas tak naprawdę się nie zastanawiał
Jego energia przewyższała energię całej naszej piątki
Wciąż zapracowany nie zajmował się nami zbytnio
ku naszemu zadowoleniu
Nie sprawialiśmy mu zresztą większych kłopotów
życie prowincjonalne nie wystawiało nas na zbyt wiele pokus
Był fotografem starej daty
Zawód ani lepszy ani gorszy od innych
przed rewolucją żył w Moskwie z młodą żoną i małymi dziećmi prawie luksusowo
w Lublinie zdobył sobie należne mu miejsce i szacunek
coś na kształt lokalnej sławy
Najczęściej robił zdjęcia rodzinne i portrety
ale jego temperament sprawił że stał się pierwszym fotograficznym reporterem w swoim mieście
Potrafił przed wojną zatrzymać pochód pierwszomajowy
żeby zrobić demonstrantom zdjęcie
z wysokości rozstawionego na chodniku stołu
z którego jak strach na wróble wysterczał statyw jego staromodnego aparatu
nakrytego ciemną płachtą
Kochał teatr i operę
i pracując w ciemni wygwizdywał melodie ulubionych arii
Palce miał zawsze brązowe od kwasów
ale moment ukazania się na papierze obrazu
który utrwalał minioną chwilę
napełniał go wyraźnym zadowoleniem
Miał bibliotekę rosyjskich klasyków w oryginale
i czytał wieczorami leżąc w łóżku
póki zmęczenie nie zamknęło mu oczu
Niechętnie wysupływał pieniądze na mój nowy fartuszek szkolny
i robił to tylko wskutek perswazji wychowawczyni klasowej
Zdarzało mu się jednak wydawać czasem pieniądze na rzeczy najzupełniej zbyteczne
na kryształowy wazon lub staroświecki zegar
Nieraz odprowadzał mnie do szkoły
Bywało też że przynosił mi na szkolną pauzę zakupioną w sklepie bułkę z szynką
polecając doręczenie woźnej która zamiast pilnować porządku
musiała uganiać się za mną po korytarzach lub po boisku szkolnym
Nie miał zwyczaju ani czasu na prowadzenie z nami rozmów
był jednak dumny z naszych postępów w nauce
Wszyscy z nas mniej więcej wiedzieli czego chcą
Tylko mój najstarszy brat bardzo piękny
artysta z temperamentu i playboy w dawnym stylu
nie mógł się zdecydować co będzie robił dalej
kiedy zwiodły go talenty malarskie
Mieliśmy więc do czynienia z przyszłym lekarzem przyszłą pielęgniarką
i młodą mężatką która wydawała się zadowolona ze swego nowego stanu
nie snując dalszych planów
Najmłodsze kurczę nie sięgało jeszcze myślami poza gimnazjalne mury i czytelnię
gdzie równie dostępne były „Wiadomości Literackie” „Pion” i „Prosto z Mostu”
Dziś myślę, że jeśli pozostawieni własnej samowoli
nie zrobiliśmy z niej najgorszego użytku
stało się tak dzięki wyniesionym z domu rodzinnego przekonaniom
że droga prosta jest najkrótsza
Dopiero po latach miało się okazać
że decyzja jest zawsze w rękach tego „co kule nosi”
Wkrótce po śmierci mamy ojciec ożenił się po raz wtóry
Moja starsza siostra wspomina
że do jej obowiązków należało poszukiwanie ojcowskiego kapelusza
który wciąż gubił się w dorożkach załadowanych fotograficznym sprzętem
Czasem zdawało mi się że pod tą rozwianą na wietrze płachtą aparatu
wzleci kiedyś w niebo gdy nadejdzie jego pora
Ale śmierć dosięgła go dopiero po kilku latach choroby
którą spędził unieruchomiony w łóżku
Cios losu jak zawsze celny uderzył go tak żeby najbardziej zabolało
bo ruchliwość jego była przysłowiowa
Lubił wspominać Moskwę Kijów i Odessę
po której ulicach toczyły się zrzucane z wozów ogromne kawony
będące dla niego symbolem dzieciństwa
Co do mnie – zawsze nie znosiłam fotografii
Gust do niej przywrócił mi dopiero mój najstarszy brat
który uczynił z niej dzieło sztuki
i był jedynym chyba znanym mi człowiekiem
który nie znał zawiści i nigdy nie powiedział o nikim złego słowa
Odwiedziny
Na Placu Trzech Krzyży w Warszawie,
na przeciw kościoła Świętego Aleksandra
jest Instytut Głuchoniemych.
Stał kiedyś, dziś j e s t tylko.
Tam poszłam
w parę miesięcy po zniszczeniu Warszawy.
Była wczesna wiosna. Pył się unosił
z pustych wnęk domów,
nad którymi otworzyło się nieba więcej niż kiedyś.
W Instytucie spodziewałam się odnaleźć towarzyszkę pracy Józefa Czechowicza,
poety, którego wśród wielu trzeba pamiętać.
Nam, dorastającym, wiersze jego podały obraz świata
jak liść młody, jak zwierzę jeszcze gorące od narodzin, pełne trwożnych przeczuć.
Nie trzeba ich stroić. Ani mogiły poety na cmentarzu w Lublinie
gdzie ma grób na centymetr nie szerszy od innych,
co zabici od bomby, kamienia, strzału.
Towarzyszka pracy pedagogicznej Czechowicza (był on bowiem
nauczycielem dzieci upośledzonych: ślepych, głuchych i niemych,
dla których zarówno kalendarz jak i ważne sprawy życia wraz z posiłkiem
mają wolniejszy bieg)
stała właśnie przed ogrodnikiem w szarym kitlu z gracą
wydając mu zarządzenia. Z boku widziałam jej zamknięte wargi,
nieme z wyboru, nieme z przekonania,
nieme z doświadczenia długich lat. Tylko uskrzydlone dłonie
żłobiły powietrze w arabeskę, której piękno i logika były mi niedostępne.
Tak żyje człowiek, którego karmią dwa światy,
jak ksiądz, jak poeta, jak dozorca więzienia.
Najpierw wskazała mi lewą ręką: na boisku bawili się w piłkę chłopcy
czyści, odziani ubogo; zresztą jak inni chłopcy w ich wieku weseli.
Ale ich radość nie udzieliła się mojej; był to najsmutniejszy z niemych filmów jakie widziałam.
Tam, gdzie prawą ręką podaną mi na pożegnanie już mi nie wskazała,
tam,
drogą ku wyjściu, wydeptaną wśród odłamków gruzu, szedł pochód równie
godny zapamiętywania jak rytmiczne pochody greckich płaskorzeźb.
I jeśli nie przekaże go ostatni z tego wieku,
słusznie zwali się w gruz architektura spółdomów,
bez żalu niech zapanuje nad ziemią.
Z ogrodu, spod drzewek bielonych wapnem, nieśli robotnicy na noszach
polane wapnem ciała pensjonariuszy tego zakładu.
Jaka była dla nich ta suita wojny?
Czy bez szmeru walił się świat wśród błyskawic i wstrząsów
i tryskały w górę płomienne fontanny ziemi i piasku,
aż dopiero uderzenie śmierci przyniosło im głos pierwszy
tak oczekiwany?
Kto pobielił drzewka wapnem – uchronił je od szkody.
Kto zalał ciała wapnem – nie uchronił ich od rozkładu.
Z ciał niemych ulatując życie
nie potrafiło wydobyć okrzyku, jak wybuch ostatni.
Przetrwały mumie faraonów, kąpane w kadzidłach i oleju,
po fellahach wieść tylko.
I o tych tylko wieść zostanie.
Mocniejszym tylko trzeba podjąć ją głosem,
aby mocniejszym zjeżyły się włosy od niemoty słabych.
(1946)
Pamięci Czechowicza
I padłeś własnym wierszem powalony
Pod ruinami miasta ze światem umarłym w sobie
Czy ten co słowem grozi wierzy aż do końca
Giń Niniwo i swąd czuć i walą się mury
Gdy widzi że się spełnia sen przeczucie wiara
Chciałby cofnąć swe słowa lecz one gonią go ze światem
Chciałby schronić się w domu
Lecz tu właśnie ginie
Biedne dziecko maligny synu urzeczenia
Zawczasu twoja sława dziedzicom ogłoszona
Zawczasu sielskość łąk
Wobec popielisk zaświadczona
Zawczasu na grobie własnym
Zielony złożyłeś laur
Pamięci W.
Tak
miał z pewnością dobrą pamięć i był świetnym diagnostą
Znakomity lekarz któż to zaprzeczy
Ale ja chwalę dziś dobrą pamięć
jaką po sobie pozostawił
ten dobry człowiek
Powrót do domu dzieciństwa
Wśród ciemnego milczenia sosen – krzyk młodziutkich nawołujących się brzóz
Wszystko jest jak było. Nic nie jest jak było.
Przemów do mnie, Boże dziecka. Przemów, niewinna trwogo.
Nic nie rozumieć. Wciąż inaczej. Od pierwszego krzyku do ostatniego westchnienia.
A jednak to też było życie. I chwile szczęśliwe wychodzą ku mnie z przeszłości jak panny z
kagankami oliwy.
Przywoływanie
z tomu Przywoływanie
Wyrwana prosto z gniazda starowierców,
z rodziny znanej mi tylko ze zdjęcia,
gdzie widać ich wszystkich siedzących za stołem w ogrodzie,
jak u Czechowa.
To moi wujowie i ciotki, a ten ponury starzec z siwą brodą
to mój dziadek.
Nie znam nawet ich imion, odróżniam tylko Kolę
którego matka kochała najbardziej
i do którego podobny jest jeden z moich braci.
Musiała żyć w niej pamięć o nieznanych przodkach,
o tych nieokiełznanych w głuchym fanatyzmie chłopach,
którzy kryli się w głębi najciemniejszych borów,
przed prześladowaniami wiary,
silniejszej niż ukazy cara i potężne prawosławie.
Ten upór, ta siła musiały tkwić w najtajniejszej głębi jej serca,
szarpanego nieustanną trwogą o los porzuconej rodziny.
Pewno lepsza była ta Polska od rewolucji, przed którą uciekła
z małymi dziećmi, za mężem Polakiem.
Polski obyczaj i polska mowa wypełniały jej dni codzienne i świąteczne,
noce mijały w szarpiącym ogołoceniu duszy.
W cerkwi gdzie bywała każdej Wielkanocy,
odnajdywała swój język.
Potężne jak organy, głębokie basy
w obłokach kadzidła
rozbrzmiewały w niekończących się błogosławieństwach i błaganiach.
Znak krzyża od prawego do lewego ramienia
radość odnalezionej wspólnoty po wyjściu ze świątyni,
w rzeźwym podmuchu wiosny pocałunki, uściski
i niesione z ust do ust Kristos Woskries! Chrystus zmartwychwstał!
Mała, zaledwie od ziemi odrosła, przyprowadzana za rękę,
tam poznawałam pierwszy smak oddalenia od tego co najbliższe
i drżeć zaczęłam by jej nie utracić.
Ale stało się że odeszła.
Hardość doprowadziła tę duszę do upadku nadziei tak głębokiego,
że postanowiła opuścić nas na zawsze.
Od takich postanowień nie ma już odwrotu.
Kiedy znaleźliśmy ją leżącą na dziedzińcu tamtego ranka,
wyglądała jakby po prostu idąc potknęła się i upadła.
O, mamo, jak to się stać mogło?
Z nas wszystkich ty jedna powinnaś była umieć latać.
Siostra
Po ucieczce z Rosji
tak mało mieli w Polsce bliskich
że wybrali mi na chrzestną moją starszą siostrę
która gdy dorosła zastępowała mi matkę
Myślę że nie miała łatwego charakteru
nie objawiała żadnych talentów
i z trudem ukończyła gimnazjum
Ponieważ nasz ojciec był osobą powszechnie szanowaną w mieście
uważano że zdeklasowała się
wychodząc za mąż za skromnego chłopca bez zawodu
Wypłacił się naszemu ojcu z nawiązką pielęgnując go w łóżku
przez długie lata niedołężnej starości
Byli najserdeczniejszymi z ludzi
żyli pokornie przyjmując swój los
jako sprawiedliwie odmierzony
nie wspinając się ku żadnym przywilejom ani zaszczytom
Owdowiała
chora
już po siedemdziesiątce
jedyna z rodziny która pozostała jeszcze w Lublinie
umarła w szpitalu
Podobno wzywała mnie w ostatnich chwilach
Nieprzytomna wodziła dłonią po ścianie
a kiedy pielęgniarka zapytała ją dlaczego to robi
odpowiedziała: Tam jest Władzio (to było imię jej męża)
Nie może tu wejść.
W drodze
z tomu Bez pożegnania
Na cmentarzu żydowskim
na najstarsze drzewa
Kruk
kantor oniemiały
nie śpiewa
Nad drzew wierzchołkami
ciężką jesienną chmurą
przechodzą tysiącami
Wychodźcie im na spotkanie
zamknięci w pałacach pomników
Razem przez deszcz siekący
przez błyskawice
iść wam dziś trzeba
Ci którzy miejsca swojego nie mają
którzy sami są ogniem i deszczem
Teraz się z wami bratają
Bo jeszcze
nie koniec ich końca
nie koniec
Victoria
z tomu Bez pożegnania
Dlaczego nie tańczyłam na Polach Elizejskich
kiedy tłum wiwatował na cześć końca wojny?
Dlaczego to nie ja rzuciłam się w ramiona temu marynarzowi
który schodząc z trapu z płóciennym workiem na ramieniu
biegł ku mnie przepychając się przez rozgorączkowany tłum
gdy z wszystkich megafonów dobiegały już
rozszalałe dźwięki bebopa
na przemian z Marsylianką i hymnem Boże strzeż Królowej?
Dlaczego nie rozbiłam butelki szampana
w pobliżu ich obu ubranych jeszcze w angielskie mundury
i nie przeczuwających że kiedyś stanę u końca ich drogi?
Dlaczego pisane mi było żebym na głównej ulicy Lublina
na widok wchodzących oddziałów z czerwonymi gwiazdami
płakała z radości że nie usłyszę już znienawidzonego: Raus! Halt!
i z szarpiącego żalu że jest to cena za utracone marzenie
o triumfalnym wjeździe bohatera na białym koniu
i o powrocie tych którzy podwójnie oszukani
tu już wracać nie chcieli
Stanęliśmy więc – ci co się zachowali –
na ulicach obróconej w pustynię Warszawy
i dziś po latach odnajdujemy tam siebie
trudnych do rozpoznania
na wyblakłych taśmach starych kronik filmowych
Wybór: Julia Hartwig i Tomasz Pietrasiewicz
Posłuchaj Julii Hartwig czytającej swoje wiersze: Koleżanki, Napiętnowanie jesieni
Posłuchaj wiersza Julii Hartwig Elegia lubelska w interpretacji Witolda Dąbrowskiego
Obejrzyj fragment spotkania Misterium Wiersza, podczas którego Julia Hartwig czytała swoje wiersze. Misterium Wiersza odbyło się podczas Festiwalu Miasto Poezji w 2012 roku