<-
->
Żydzi i inne mniejszości w Lublinie
Tajemniczy Lublin
Kataklizmy i pomory w Lublinie

Tajemniczy Lublin

Ci, którzy sądzą, że historia Lublina kończy się na kwestii politycznej, społecznej i kulturalnej – są w błędzie. Nasze miasto ma także mniej oficjalną i bardziej mroczną stronę. Zabobony i legendy, krwawe morderstwa i egzekucje, przestępcy i prostytucja – o tym nie przeczytasz w książkach i nie usłyszysz na lekcjach. Chcesz wiedzieć, w co wierzyli, czego obawiali i wstydzili się mieszkańcy naszego miasta? Zapraszamy do lektury.

Diabeł na wozie

Diabeł na wozie, rys. Robert Sawa

Czy w dawnym Lublinie wierzono w diabły i czarownice?

Oczywiście, że tak. W całej Europie już od średniowiecza wierzono w destrukcyjną moc szatana oraz działających w jego imieniu czarownic i czarowników. Znacznie łatwiej przychodziło ludziom wyjaśniać klęski głodu, wojny czy zarazy działaniami ponadnaturalnymi, niż szukać przyczyn we własnym i najbliższym otoczeniu. To naturalne zjawisko strachu przed nieznanym było dodatkowo potęgowane tradycyjnym światopoglądem, ówczesnymi stosunkami międzyludzkimi i religią. Czary nie tylko siały zniszczenie, ale też pomagały ludziom – oczywiście tylko tym, którzy je rzucali. Tak można było zdobyć partnera, pozbyć się nielubianej sąsiadki, kochanki męża czy niechcianej ciąży. Nie wszystkie oskarżenia o czary były zasadne i słuszne, trudno stwierdzić, czy pożądany efekt był wynikiem ich skuteczności czy placebo. Nie oznacza to bynajmniej, że ówcześni ludzie nie mieli podstaw, aby wierzyć w to, co z naszej perspektywy jest niewiarygodne. Mogli doznawać różnorakich wizji czy opętań, które stanowiły podstawę wiary w czary. Najczęściej przerażenie wywoływały jednak nie demony, ale choroby nerwowe, umysłowe, ciężkie zatrucia, halucynacje głodowe, palenie tytoniu lub zabójcza mieszanka alkoholu i sporyszu. Przykładem takiego „opętania” jest historia Wojciecha Koziełka, który słyszał głosy i oskarżył sąsiadkę o nasłanie na niego diabła w 1698 roku. Koziełek poddawał się egzorcyzmom w Tomaszowie i kąpał się w ziołach. Jak nietrudno się domyślić – z mizernym skutkiem.

Czytaj więcej>>> bychawska demonologia ludowa

Gdzie mieszkały diabły?

Najczęściej w lasach, szczególnie w dziuplach starych drzew i na rozstajach dróg. Dlaczego akurat tam? Lasy były uznawane za miejsca bardzo tajemnicze, wręcz złowrogie. I choć starano się je omijać, czasem były obowiązkowym punktem na trasie wędrowców. Wydaje się, że lokalizowanie zła w lasach, w dziuplach drzew miało związek z przekonaniem, że każda podróż może okazać się ostatnią. Lasy zamieszkiwały dzikie zwierzęta, które nierzadko atakowały ludzi, na rozstajach dróg łączących szlaki handlowe grabieżcy zastawiali pułapki na wędrowców. Strach potęgował brak drogowskazów i możliwość utraty orientacji w terenie. Ówczesnych ludzi przerażały także ciemności, wszelkie niecodzienne zdarzenia i zachowania zwierząt (chociażby takie, w których dopatrywano się zwiastuna rychłej śmierci), odgłosy ptaków, np. sów. Istnieje jeszcze jedna teoria, mówiąca że lokalizowanie diabłów w lesie mogło mieć związek z pozostałościami średniowiecznych walk Kościoła z pogańskim kultem drzew.

Diabeł w lesie, rysunek Roberta Sawy

Diabeł w lesie, rys. Robert Sawa

Ciekawostka: Czy diabeł zawsze był zły?

Okazuje się, że nie. W pamiętnikach Samuela Maskiewicza znajdujemy historię Wojtka Brzezińskiego z Lublina. Ten praktykujący alkoholik miał spotkać na swej drodze białego (!) diabła, który namawiał go, aby skończył z piciem. Co prawda Brzeziński szybko wrócił do nałogu, ale przez pół roku nie tknął alkoholu, a nawet chodził do kościoła. Innym przykładem jest lubelska legenda o czarciej łapie, gdzie diabeł stanął w obronie pokrzywdzonej kobiety. Takie wyobrażenie diabła było dość popularne w ówczesnej kulturze ludowej, rzadziej szlacheckiej.

Diabeł straszący pijaka

Diabeł straszący pijaka, rys. Robert Sawa

Czy w Lublinie i okolicach były czarownice?

Tak przekazują źródła. W 1631 roku niejaka Kowalska miała używać „dziecięcego pępuszka” do oślepienia sąsiadki, a w 1643 roku Zofia Baranowa miała utrzymywać stosunki seksualne z samym diabłem! Co ciekawe, ów diabeł nazywał się Paweł i przychodził do niej dwa razy w miesiącu pod postacią zmarłego męża. W 1678 roku lublinanka Anna Szwedycka przyznała się, że razem z koleżankami nasłała diabła na wójta w celu jego uduszenia. Aby zdobyć miłość i pozbyć się dziecka, Regina Sokołkowa paliła sznurki wyciągnięte „ze spodnich męskich rzeczy”. Zdaniem Zofii Filipowiczowej najlepszym sposobem na miłość było dodawanie do jedzenia oblubieńca gołębiego serca i krwi z palca wskazującego. Do przygotowywania trucizny Andrzejowa Sokołowska wykorzystywała kocie mózgi. Na miesięcznik u dziecka (zły wpływ księżyca, czyli miesiąca w pełni) w XVIII wieku polecano nałożenie dziecięcego ubranka na kijek i umieszczenie go na dachu. Powieszenie ciała do góry nogami i okadzenie ziołami i siarką pomogło ponoć córce Jakuba Izraelowicza wyleczyć się z szaleństwa. Według Katarzyny Karwatowej sądzonej w 1680 roku sznury, na których ginęli złodzieje, przynosiły szczęście, a według Maryny i Jadwigi (sądzonych w 1627 roku) posypanie progu domu sproszkowanymi szczątkami ciał i płodów miało sprawić, że ludzie nie mogli patrzeć na nielubianą sąsiadkę. Skąd sądzone kobiety pozyskiwały tak wyszukane przedmioty praktyk? Od miejskiego kata.

Czytaj więcej>>> artykuł Procesy o czary w Lublinie w XV-XVIII wieku

Zobacz więcej>>> relacja świadka – czarownica

Jan Ignaciuk, Czarownice i uroki, fragment relacji świadka historii

Czy w Lublinie był kat?

Oczywiście. Pierwsze wzmianki pochodzą już z 1428 roku. Musimy pamiętać, że tylko większe i bogatsze miasta mogły pozwolić sobie na posiadanie mistrza. Kat pobierał pensję, dodatkowo płacono mu za usługi takie jak chłosta czy ćwiartowanie, otrzymywał datki z okazji świąt, a nawet becikowe! Mało tego: Nie płacił za leczenie, mieszkanie i pogrzeb. Jak widać, był bardzo drogi w utrzymaniu. Gdy w kasie miejskiej nie było pieniędzy na kata, trzeba było go wypożyczyć. Lubelski kat wielokrotnie uczestniczył w egzekucjach w podlubelskich miasteczkach. Nie ograniczał się jedynie do wykonywania wyroków śmierci, bo w końcu nie były one tak częste. Należało do niego wszystko to, co z perspektywy ówczesnego człowieka było nieczyste: torturowanie ofiar, usuwanie z miasta bezpańskich psów, oczyszczanie ulic i dołów kloacznych, czyli miejskich ubikacji, a nawet palenie ksiąg heretyckich. Ba! To on prowadził dom publiczny! Oczywiście nie sam, miał do tego kilku pomocników. Przywileje dla kata niosły za sobą także przykre konsekwencje. Mistrz i jego rodzina znajdowali się zwykle poza marginesem społeczeństwa: nie mogli należeć do bractw, nie zapraszano ich do domów. Pary katowskiej bano się i omijano ją szerokim łukiem. To dlatego mieszkali zwykle poza murami masta lub w basztach.

Czy jedynie diabły, kat i czarownice spędzały sen z powiek dawnym lublinianom?

Nie. Przerażały także wilki, wilkołaki i pioruny. Dlaczego? W tamtych czasach na terenie naszego państwa grasowały liczne watahy wilków napadające nie tylko na gospodarstwa i zwierzęta hodowlane, ale także na ludzi. Zagrażały więc wszystkim, nawet tym najsilniejszym. Staropolskie przysłowie „trudno wiedzieć, kogo pierwej wilk uje” najlepiej obrazuje powszechność tego zjawiska. Nie inaczej sytuacja miała się w Lublinie. W 1790 roku Komisja Cywilno-Wojskowa wydała rozporządzenie, aby zachować szczególną ostrożność po zmroku w związku z częstymi napadami wilków na podmiejskie gospody. W parze ze strachem przez wilkami, szedł lęk przed wilkołakami – wampirami wysysającymi krew z ludzi, szczególnie silny na Lubelszczyźnie. Według wierzeń wampirami zostawali po śmierci samobójcy, ludzie czyniący zło lub zmarli w grzechu. Za życia – ludzie umysłowo chorzy, brzydcy, posiadający zrośnięte brwi, krzywe zęby i bladą cerę, a także ci, których rodzice chrzestni nie do końca wypełnili powierzone im zadanie w trakcie chrztu. Aby się przed nimi uchronić, wypowiadano specjalne modlitwy, posypywano trumny makiem, wkładano do nich wodę święconą lub ulubione przedmioty zmarłego, a nawet odcinano denatowi głowę. Pioruny przerażały z innego powodu. Były przyczyną pożarów, a te były w ówczesnym mniemaniu zjawiskami nadprzyrodzonymi, gniewem bożym. Co tu się dziwić. Choć dzisiaj wiemy już dlaczego dochodzi do wyładowań elektrycznych i tak bardzo nie obawiamy się pożarów, to nadal towarzyszy nam strach przed piorunami. Co roku od porażenia piorunem ginie średnio od trzech do pięciu osób!

A loże masońskie?

Te były raczej bardziej zagadkowe niż przerażające. Wolnomularstwo posługiwało się często rozbudowaną symboliką, niedostępną osobom niewtajemniczonym, przez co rodziło plotki i teorie spiskowe. Pierwsza loża masońska w mieście, Wolność Odzyskana, powstała w 1811 roku. W jej kręgach znaleźli się przede wszystkim przedstawiciele lubelskiej inteligencji: nauczyciele, urzędnicy, artyści, ludzie wolnych zawodów i ziemianie; z rzadka duchowni, gdyż Kościół był przeciwny masonerii. Masonami byli Aleksander Fredro, działacz niepodległościowy Walerian Łukasiński i współpracujący z nim Kazimierz Machnicki. Nagrobki na cmentarzu przy ulicy Lipowej obfitują w symbolikę masońską, co wyraźnie wskazuje na dość liczną grupę wolnomularską w mieście. Znajdziemy wśród nich groby, uważanych za masonów: Tomasza Dederki, Stanisława Lingenau czy Sebastiana Andrusiewicza.

Gdzie w Lublinie przeprowadzano procesy czarownic?

Tam, gdzie pozostałe procesy: w sądzie miejskim, ale zdarzało się, że kierowano je też do Trybunału Koronnego. Nie wiemy, dlaczego nie rozstrzygały tych spraw sądy kościelne – zgodnie z zapisem konstytucji sejmowej z 1543 roku. Być może odnosiły się do nich sceptycznie, a rozstrzygały jedynie wtedy, gdy oskarżenie o czary było elementem pobocznym, np. działalności heretyckiej.

Trybunał Koronny w Lublinie - fragment Widoku Lublina Hogenberga i Brauna

Trybunał Koronny, fragment miedziorytu Abrahama Hogenberga i Georga Brauna 

Jakie wyroki wydawano w sprawach o czary?

W zachodniej Europie najpopularniejszą formą karania potencjalnych czarownic było palenie na stosach, w Lublinie takie rozwiązania stosowano tylko w najtrudniejszych przypadkach. Wydaje się więc, że lubelski wymiar sprawiedliwości w jakimś stopniu miał na uwadze irracjonalność tego typu oskarżeń. Do procesów dochodziło rzadko, a wyroki były dość łagodne. Pierwszy potwierdzony źródłowo proces miał miejsce w 1627, a ostatni w 1743 roku. Oskarżane kobiety otrzymywały najczęściej karę chłosty lub banicji. Tak było w przypadku Zofii Baranowej, Maryny i Jadwigi – mieszczek lubelskich, a także Zofii Filipowiczowej. Znacznie surowiej traktowano przypadki kradzieży hostii i spowodowanie śmierci. Maryna Białek została skazana na ścięcie z powodu cedzenia mleka przez komunikant w 1664 roku, Regina Sokołowa na spalenie i infamię za stosowanie czarów miłosnych i usunięcie ciąży w 1662 roku, Anna Szwedycka – na spalenie żywcem za uprawianie czarów od dziesięciu lat i utrzymywanie kontaktów z diabłem „Iwankiem” w 1678 roku. Choć prawo magdeburskie nie przewidywało takiej możliwości, zdarzało się, że kobiety były uniewinniane od stawianych im zarzutów, jak Regina Zalewska oskarżona o świętokradztwo w 1644 roku. Jak zostało to zasygnalizowane już wcześniej, zazwyczaj kobiety były oskarżane o czary niesłusznie, na podstawie plotki, a w trakcie tortur wyniszczających ciało i umysł, były w stanie przyznać się do wszystkiego. Powodem oskarżeń były najczęściej lokalne klęski, śmierć krowy czy konia, niewyjaśnione, nagłe zgony, a także ludzka zawiść. Kobiety trudniące się czarami, w różnym stopniu wierzyły w moc odprawianych przez siebie rytuałów. Magią tłumaczyły działania niezgodne z nauką Kościoła lub zajmowały się ziołolecznictwem, które więcej miało wspólnego z medycyną niż z praktykami magicznymi. Bywało też, że niektóre były po prostu chore umysłowo.

Czytaj więcej>>> uzdrawiające właściwości poszczególnych roślin

Czytaj więcej>>> postać znachorki

Czytaj więcej>>> relacja świadka – ogniki leczą parszywą kobietę

Ciekawostka: Dlaczego kradziono komunikanty?

Przypisywano im magiczne właściwości. Zdaniem Józefa Kusa przecedzone przez hostię mleko chroniło przed urokami, a placki upieczone z komunikantów miały gwarantować przychylność sądu. Nieznany z nazwiska Maciej, sądzony w 1630 roku, zeznał, że do kradzieży namawiali ponoć Żydzi, którym komunikanty były potrzebne na Sąd Ostateczny.

Czy w dawnym Lublinie istniały szajki zbójeckie?

Nie inaczej. Oczywiście największą grupę stanowili przestępcy indywidualni, a więc drobni złodzieje i hultaje; istniały tu także zorganizowane grupy przestępcze, posługujące się własnym żargonem. Napadały najczęściej na wędrownych kupców i zarabiały na skradzionych towarach. Bardzo często dochodziło przy tym do morderstw. W latach 40. XVII wieku szajkę zbójecką grasującą na Lubelszczyźnie prowadził Stanisław Krasicki. W początku XVIII wieku swój dwór w Lublinie miał Ludwik Poniatowski, herszt „krupy swawolnej” złożonej z weteranów wojennych. Można przypuszczać, że podobne gangi zawiązywali także okoliczni Żydzi. W 1728 roku o zorganizowanie napadu na transport słodu z Puchaczowa do Lublina oskarżono Żyda z Łęcznej i jego dziesięciu pomocników. Najczęściej bywało jednak tak, że na terenie Lublina i okolic grasowały bandy z innych terenów. Szajki przestępcze – polskie, żydowskie czy mieszane – nie były domeną jedynie staropolskiego Lublina. Działający w latach 20. XX wieku bracia Motyka, Józef i Władysław, również stanowili swego rodzaju bandę zbójecką. Z relacji Róży Fiszman-Sznajdman wynika, że byli postrachem całej ulicy Lubartowskiej i okolic. Związani z półświatkiem bandyci znani byli lokalnym władzom porządkowym z hulaszczego i awanturniczego stylu życia, a także nagminnego używania noża do załatwiania szemranych interesów. Za dziesięć brutalnych napadów w 1926 roku został oskarżony dziewięcioosobowy gang kierowany przez Stanisława B. Skala przestępczości w okresie międzywojnia była dość wysoka, a zdaniem Mateusza Rodaka niemal każdy dom przy ulicy Bychawskiej miał swojego przestępcę! Nie inaczej było po wojnie. W 1945 roku działała tu sześcioosobowa grupa przestępcza, zajmująca się napadami z bronią w ręku na budynki mieszkalne. Przeprowadzone w tej sprawie śledztwo wykazało, że wśród członków znajdował się także milicjant.

Fragment kroniki przestępczej (źródło: „Kurier Lubelski” 1932, nr 36)

Fragment kroniki przestępczej (źródło: „Kurier Lubelski” 1932, nr 36)

Kto zajmował się paserstwem?

Przeważnie Żydzi, w końcu to oni, z racji kontaktów handlowych, mieli najmniejszy problem ze sprzedażą przedmiotów. I tak w 1717 roku Erszek z podlubelskiego Baranowa odkupił od złodzieja klejnoty warte 120 imperiałów. Tego nielegalnego zajęcia imała się swego czasu także para katowska. Bardzo często paserzy wręcz podżegali miejscowych złodziejaszków do kradzieży. Kto po kilku głębszych nie zgodziłby się na napad i podział łupu…

W jakich miejscach spotykali się bandyci?

Na melinach. Tam spali, jedli, organizowali napady i chowali łupy. W Lublinie takich kryjówek było kilka: na Czechowie, Białkowskiej Górze i Słomianym Rynku. W latach 40. XVII wieku lokale takie znajdowały się także u Ludwika Włocha przy ulicy Szpitalnej, a także u Waleriana i Zofii Grotów. Zdaniem cytowanego już Mateusza Rodaka w dwudziestoleciu międzywojennym złodzieje lokowali swoje meliny na lubelskich przedmieściach. Kieszonkowcy, drobni pijaczkowie i krzykacze narodowości polskiej i żydowskiej znajdowali schronienie między innymi w znanym wówczas lokalu przy ulicy Kalinowszczyzna 7. Swoją drogą znane nam do dziś określenie „melina” pochodzi ze słownika jidisz i znaczy tyle, co „schronienie nocne dla złodziei”. Skąd takie zapożyczenie? Lubelskie więzienia były pełne przestępców żydowskich, którzy bratali się z bandytami polskimi i tworzyli żargon więzienny. Takich słów, używanych w naszym języku do dziś, jest znacznie więcej.

Ulica Kalinowszczyzna i Słomiany Rynek w Lublinie

Słomiany Rynek w latach 30. XX wieku, autor nieznany

Jak przedstawiał się problem prostytucji w tym czasie?

Prawo niemieckie nie traktowało prostytucji w kategoriach przestępstwa. Najstarszy miejski zamtuz znajdował się najpewniej przy placu Rybnym i był prowadzony przez kata i jego żonę. W XVII wieku domy publiczne znajdowały się między innymi na Czwartku, gdzie swego czasu zażywał rozkoszy Jan Andrzej Morsztyn, w domu meliniarza Włocha na Szpitalnej czy u Grotów. W 1792 roku dom publiczny prowadził lubelski Żyd Suchar, który utrzymywał „Żydówki zamujące się rozpustą i siejące zgorszenie wśród mieszkańców”. Nie zapominajmy także o tych kobietach, które na własną rękę prowadziły interes i namawiały do nierządu przypadkowych mężczyzn. Takich być może było jeszcze więcej niż tych, które pracowały w zamtuzach. Zarobione pieniądze nie wystarczały na wszystkie doraźne potrzeby, dlatego wiele dziewcząt obok nierządu zajmowało się także złodziejstwem czy innym nielegalnym zajęciem. Niewątpliwie sprzyjał temu fakt, że i właściciele lokalnych domów publicznych znani byli w środowisku przestępczym. Sytuacja nie zmieniła się także w dwudziestoleciu międzywojennym - w dalszym ciągu prawo nie traktowało prostytucji w kategoriach przestępstwa. Prostytutką (legalną czy nielegalną, niezarejestrowaną) mogła zostać każda dziewczyna, która skończyła 21 lat. W latach 1924–1925 było ich tu ponoć od 400 do 600! Nierządem w takim samym stopniu zajmowały się chrześcijanki i Żydówki. Domy publiczne lokalizowano w centrum: w mieście żydowskim i na Starym Mieście – przy ulicach Złotej, Szambelańskiej, Jezuickiej i Grodzkiej. Lupanary powstawały również na przedmieściach, między innymi na Bronowicach, Tatarach, Majdanie Tatarskim, Kośminku, a także przy ulicy Zamojskiej. Musimy pamiętać, że choć prostytucja była legalna, to prowadzenie domów publicznych od 1922 roku już nie. Kobiety lekkich obyczajów przyjmowały swoich gości w prywatnych domach albo na melinach.

Lublin. Ulica Złota z widokiem na bazylikę oo. Dominikanów

Ulica Złota w latach 30. XX wieku, fot. Wojciech Marczewski

Jakich jeszcze dopuszczano się zbrodni?

Kobiety najczęściej skazywano za dzieciobójstwo i umyślne poronienia. Zazwyczaj były to dziewczyny samotne, często służące, potępiane za przedmałżeńskie kontakty seksualne, które nie umiały odnaleźć się w społeczeństwie. Zarówno kobiety, jak i mężczyźni byli oskarżani o cudzołóstwo, pobicia i sutenerstwo. W źródłach pisanych pojawiają się wzmianki o sprawach dotyczących gwałtów, morderstw, kradzieży koni i fałszerstw. Dochodziło także do handlu żywym towarem. Zgodnie z relacją Pierre'a de Noyersa, francuskiego sekretarza królowej Ludwiki Marii, w XVII wieku na lubelskich targach Tatarzy, sojusznicy Polski, handlowali... ludnością narodowości szwedzkiej pojmaną pod Strzemeszną w 1656 roku. Największym zainteresowaniem cieszyły się kobiety, a najdroższa miała kosztować 300 dukatów! Ilość łupów zdobytych podczas pobytu w Polsce zdawała się ciążyć Tatarom, dlatego decydowali się pozbywać jeńców. Los Szwedek nie był obojętny ani królowej, ani mieszkańcom miasta – co bogatsze mieszczki wykupywały zniewolone kobiety i zwracały im wolność. 

Czy w Lublinie doszło do jakiegoś szczególnie krwawego zabójstwa?

Tak, w dwudziestoleciu międzywojennym. Oczywiście przestępstwa dokonane ze szczególnym okrucieństwem nie były rzadkością i zdarzały się już wcześniej, jednak informacje o nich nie zachowały się w źródłach. Na początku lat 20. dwudziestopięcioletnia Bronisława Gałaś została oskarżona o podwójne morderstwo z zimną krwią. Młoda kobieta miała rozstrzaskać głowy ofiar siekierą i przetrzymywać je w swoim domu, pod łóżkiem. W przypadku Stanisławy Jurak, pierwszej z ofiar, motywem miały być pieniądze i mężczyzna. Ostatecznie zasądzoną w tej sprawie karę śmierci zamieniono na więzienie.

Gdzie znajdowały się miejskie więzienia?

W okresie staropolskim więzienia znajdowały się w basztach miejskich: Bramie Krakowskiej, Wieży Wójtowskiej (Lubartowska 11) oraz Baszcie Mistrzowskiej zwanej także Katowską czy Wesołą (Olejna 8). Więzienie znajdowało się także w „wieży w polu”, której jak dotąd nie udało się zlokalizować. Zakładem karnym zajmowała się Rada Miejska, łożąca na jego sprzątanie, remonty i naprawy. Więźniom przysługiwały łóżka ze słomy. Choć ręce i nogi mieli spętane kajdanami i łańcuchami, nie przeszkadzało im to w ucieczkach; w tamtych czasach zakłady karne nie były zbyt dobrze strzeżone. W okresie funkcjonowania Trybunału Koronnego w podziemiach ratusza znajdować się miało jeszcze jedno więzienie. W XIX wieku funkcję zakładu karnego pełnił zamek. Nie ten, w którym mieszkali królowie, ale znany nam obecnie – wybudowany w XIX wieku z inicjatywy Stanisława Staszica. Korzystano z niego nie tylko w dobie Królestwa Kongresowego. W latach 1831–1915 był więzieniem carskim, w dwudziestoleciu wykorzystywano go głównie do przetrzymywania kryminalistów i więźniów politycznych (w 1930 roku przebywało tu średnio 553 więźniów miesięcznie), w czasie II wojny światowej istniało tu więzienie hitlerowskie, a po wojnie – komunistyczne.

Rysunek z hitlerowskiego więzienia na Zamku w Lublinie

Rysunek Andrzeja Kielasińskiego wykonany w więzieniu hitlerowskim na Zamku Lubelskim w 1940 roku (z kolekcji Marka Kielasińskiego)

Ciekawostka: Jak wyglądał dzień w lubelskim więzieniu?

Zgodnie z regulaminem więziennym z 1931 roku wszyscy skazańcy, bez wyjątku, wstawali o szóstej rano! Tylko w niedziele i święta pozwalano im pospać dłużej, bo do siódmej. Po śniadaniu wszyscy udawali się na apel i modlitwę, a potem do pracy. Obiad jedzono w południe. Po popołudniowym spacerze więźniowie wracali do pracy, o 17.30 udawali się na kolację, następnie na spoczynek. W zależności od pory roku cisza nocna obowiązywała od godziny dwudziestej lub dwudziestej pierwszej.

W jaki sposób przesłuchiwano i torturowano skazańców?

Przesłuchania przeprowadzane w okresie staropolskim prawdopodobnie nie różniły się od współczesnych. Winnych wypytywano o dane osobowe, przebieg przestępstwa, historię kryminalną, wspólników i motyw. Tym, co je różniło, były tortury wykorzystywane do wymuszania zeznań. Przebiegały one etapami. W pierwszej kolejności próbowano złamać oskarżonego i sprowokować do zeznań, pokazując narzędzia tortur. Gdy to nie pomagało, więźnia rozbierano, sadzano na miejscach przeznaczonych do tortur i demonstrowano w jaki sposób działają narzędzia. W ostateczności przystępowano do tortur, które odbywały się na zamku (grodzka izba tortur) lub w ratuszu (miejska izba tortur). Nieszczęśników przypalano, miażdżono, rozciągano i łamano kołem. Niejednokrotnie więźniowie już na torturach kończyli życie. Zdaniem ówczesnych najlepszym sposobem na przetrzymanie ich było picie świńskiego mleka. Często dochodziło do samobójstw lub przyznawania się do niepopełnionego czynu. Tortury były ogromnym wysiłkiem także dla kata. W 1710 roku wykończyły mistrza pastwiącego się nad Żydami posądzonymi o mord rytualny. Ostatecznie tortury zniesiono za panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego w 1776 roku. W nieco zmienionej formie wróciły w dobie PRL-u. Stosowano wtedy tzw. ścieżki zdrowia, wielogodzinne przesłuchania bez snu i jedzenia, oblewanie lodowatą wodą czy bicie do utraty przytomności, a nawet śmierci.

Rodzaje kar w dawnej Polsce

Jak przeprowadzano egzekucje?

Podobnie jak tortury – etapami. Najpierw następowało publiczne ogłoszenie wyroku. Bez względu na to, czy dotyczył banicji, infamii czy ścięcia, ogłaszano go zawsze na rynku miejskim. Tu też często przeprowadzano chłosty. W cięższych przypadkach kolejnym etapem był pochód za miasto, w którym brał udział skazany, kat, osoba niosąca krzyż i cała gawiedź miejska. Za Bramą Krakowską kończył się pobyt w mieście osób skazanych na wygnanie. Nierządnicom wkładano w dłoń wiązkę słomy, którą zapalano na znak, że w razie powrotu czeka je stos. Skazanych na śmierć prowadzono pod szubienicę miejską, gdzie nie tylko wieszano, ale też ćwiartowano i ścinano. W późniejszych wiekach zaniechano najbrutalniejszych sposobów uśmiercania; realizowano je poprzez rozstrzelanie lub powieszenie. I tak na przykład 19 stycznia 1930 roku za zamordowanie rodziny Adamczyków w Wojsławicach skazano na powieszenie Stanisława Jabłońskiego, w 1920 roku za napad na folwark skazano na rozstrzelanie lublinianina Józefa i chełmianina Szlomę. W dwudziestoleciu międzywojennym wyroki sądów doraźnych wykonywano na Górkach Czechowskich. Może nas to dziwić, ale dopiero w 1998 roku zlikwidowano w Polsce karę śmierci, choć jej wykonywania zaniechano już w 1988 roku. 

Zobacz więcej>>> relacja świadka – egzekucje w przedwojennym Lublinie

Ciekawostka: Czy egzekucje katowskie przebiegały bezproblemowo?

Nie. Zdarzało się, że nawet bardzo doświadczony kat natrafiał czasem na problemy. Posłużymy się w tym miejscu historią Stefana vel Iwanka z Litwy. Gdy świeżo upieczony katolik Stanisław przyjechał do Lublina, od razu zatrudnił się u miejscowego mieszczanina. Jego życie toczyło się leniwie i spokojnie do momentu, gdy pewnego razu został posądzony o morderstwo na podlubelskim chłopie. Sąd miejski pod przewodnictwem wójta Mikołaja Thesny uznał jego winę i skazał na śmierć. Na nic zdały się prośby, a nawet wypłata odszkodowania rodzinie ofiary – sąd i bliscy zmarłego byli nieugięci. Wyrok nakazano wykonać. Skazanego wyprowadzono na plac kaźni w okolicy kościoła Bernardynów. Kat uderzył go trzy razy mieczem w kark i... nic. Głowa nie odpadła, a na ciele straceńca pojawiły się jedynie niewielkie otarcia. Znajomi mieszczanie i cała gawiedź miejska stanęli w obronie niewinnego Stanisława, widząc w zdarzeniu rękę Boga chroniącą niewinnego. Przerażony kat uciekł i schronił się u brygidek. Zdarzenie miało miejsce w Lublinie w 1452 roku. 

Kościół powizytkowski na ulicy Narutowicza

Kościół pobrygidkowski w 1930 roku, fot. Franciszek Litwińczuk (ze zbiorów Wojciecha Turżańskiego)

Gdzie znajdowała się miejska szubienica?

Lepiej byłoby zapytać „gdzie się znajduje” – mało kto bowiem wie, że szubienica lubelska stoi dalej, mimo pewnych modyfikacji w wyglądzie. Znana jest jako domek kata. Znajduje się przy dzisiejszej alei Długosza. Nie wiadomo, kiedy ją wybudowano, pewne jest jednak, że w 1595 roku drewnianą, trójsłupową konstrukcję zastąpiono murowaną wieżą, na szczycie której umieszczono dębową szubienicę. Takie informacje pozostawił po sobie wielokrotnie już cytowany Sebastian Klonowic. W XIX wieku budynek pokryto dachem i zaadaptowano na prochownię. W końcu wieku całkowicie zmienił pierwotną funkcję i został przekształcony na dom mieszkalny. Nie wiemy jak Wy, ale my na pewno nie chcielibyśmy w nim zamieszkać...

Domek kata, dawna szubienica miejska

Dawna szubienica miejska w 2014 roku, fot. Jacek Jeremicz

Czy w Lublinie doszło kiedyś do cudu?

Tak. Najsłynniejszy z nich znany jest jako Cud Lubelski. Trzeciego lipca 1949 roku zauważono łzy na wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej w archikatedrze lubelskiej. Wydarzenie wywołało powszechny entuzjazm i bardzo szybko nabrało rozgłosu nie tylko w okolicy, ale i w województwie. I choć komisja złożona ze specjalistów ustaliła, że wydarzenie nie miało z cudem nic wspólnego, a ciecz przypominająca raz krew, a raz łzy z pewnością nimi nie była – nie zahamowało to pielgrzymek do Lublina, które z każdym dniem przybierały na sile. Władze lokalne, a potem także państwowe, zakazały przyjazdów do miasta i blokowały dostęp do archikatedry. Prasa rozpisywała się o irrancjonalności myślenia ludzi wierzących w rzekomy cud. Trudno ustalić, jak było naprawdę i czy Matka Boska rzeczywiście płakała. Ponownych badań nie przeprowadzono, bo ciecz wyschła. Warto wiedzieć, że nie po raz pierwszy obraz zapłakał w naszym mieście. Do podobnego zdarzenia doszło 13 lipca 1642 roku w kościele pw. Świętego Ducha. Wtedy to wychowanek szkoły jezuickiej dostrzegł na obrazie Matki Boskiej Dobrej Rady krwawe krople. Zjawisko trwało nieprzerwanie przez cztery dni, a próby ścierania tajemniczej substancji były bezskuteczne. Od tego czasu kościół pw. Świętego Ducha stał się miejscem obfitującym w liczne uzdrowienia i łaski. Tu ponoć modlili się Stefan Czarniecki i Marysieńka Sobieska, tu wziął ślub Bolesław Prus. Miejsce uchodziło za święte jeszcze w okresie późniejszym, bo w 1911 roku obraz koronowano. Czy mamy dowody na to, że naprawdę doszło wówczas do cudu? Wydarzenie upamiętniają dwa obrazy z tego okresu. Na jednym widnieje zapis: „A że prawdziwie obraz Matki Bożej płakał, na to stanęła pilna inquizitia, której wizerunek że tak było, a nie inaczej w tym 1673 jest odmalowany”.

Zobacz więcej>>>

>>> relacja świadka – Cud Lubelski

>>> relacje świadków dotyczące Cudu Lubelskiego

>>> kalendarium – Cud Lubelski

Obraz upamiętniający cud z 1642 roku, miedzioryt z 1677 roku (ze zbiorów Biblioteki Narodowej; www.polona.pl)

Obraz upamiętniający cud z 1642 roku, miedzioryt z 1677 roku (ze zbiorów Biblioteki Narodowej; www.polona.pl)

Czy lubelskie cuda ograniczały się do płaczących obrazów?

Nie. W trakcie oblężenia miasta przez Kozaków, dowodzonych przez Bohdana Chmielnickiego, doszło do jeszcze jednego cudu. Obrońcy miasta przerażeni wizją dostania się napastników za mury obronne, postanowili pomodlić się do relikwi Drzewa Krzyża Świętego. Odprawili błagalne nabożeństwo i zorganizowali procesję, a wtedy stało się coś nieoczekiwanego: „nad kościołem dominikańskim ukazały się pośród wielkiej jasności znaki nadzwyczajne w kształcie strzał i mieczy”, które tak przestraszyły najeźdźców, że zrezygnowali z podboju Lublina! Nie jeden raz relikwie uchroniły miasto przed zagładą. Drugiego czerwca 1719 roku w Lublinie rozpętała się burza, która stała się przyczyną pożaru. Ogień szalejący na Podzamczu i ulicy Kowalskiej zajął też seminarium przy kolegiacie pw. św. Michała i w zastraszającym tempie rozprzestrzeniał się na inne części miasta. Kiedy wydawało się, że nic nie zdoła ugasić ognia, mieszkańcy zaczęli modlić się relikwi Drzewa Krzyża Świętego. Procesja, w której oprócz dominikanów wzięli udział mieszkańcy i władze miasta poruszała się w kierunku Podzamcza, następnie przeszła dzisiejszymi ulicami Kowalską i Świętoduską, a na końcu wróciła na ulicę Złotą. Ponoć wszędzie, gdzie pojawiły się relikwie, pożar ustawał! Wydarzenie to upamiętniono obrazem, który do dziś możemy podziwać w kościele Dominikanów pw. św. Stanisława.

„Prawdziwe wyobrażenie Drzewa Krzyża Świętego”, miedzioryt z 1767 roku (ze zbiorów Biblioteki Narodowej; www.polona.pl)

 „Prawdziwe wyobrażenie Drzewa Krzyża Świętego”, miedzioryt z 1767 roku (ze zbiorów Biblioteki Narodowej; www.polona.pl)

Skąd w Lublinie relikwie Drzewa Krzyża Świętego?

Reliwie przywędrowały do naszego miasta z Ziemi Świętej za pośrednictwem Bizancjum i Rusi. Kiedy jednak do tego doszło, nie sposób ustalić. Zgodnie z miejskimi legendami pojawienie się relikwi w Lublinie najczęściej jest datowane na XIV lub XV wiek, a ich obecność od samego początku jest powiązana z cudownymi właściwościami. Legendy podają, że przywiózł je biskup kijowski Andrzej, uciekając przed Tatarami, jednak Lublin nie był celem jego wędrówki. Gdy po gościnnej wizycie chciał udać się w dalszą drogę do Krakowa, nie mógł tego zrobić, bo konie zaprzężone do powozu, na którym wieziono relikwie, odmówiły dalszej podróży. Do podobnej sytuacji doszło, gdy gdański kupiec Henryk próbował je ukraść i wywieźć z miasta. Zgodnie z podaniem, konie odmówiły posłuszeństwa w miejscu, w którym stoi dziś ufundowany przez dominikanów kościół pw. Świętego Krzyża (Al. Racławickie). O świętości relikwi świadczyć może też fakt, że pozostały nienaruszone po wielkim pożarze z 1575 roku, który niemal całkowicie zrujnował kościół. Podczas zarazy w 1592 roku dominikanie zamurowali relikwie w klasztorze, aby uchronić je przed zniszczeniem, a już następnego dnia zauważyli na ołtarzu jaśniejący Krzyż Święty. Te cudowne wydarzenia sprawiły, że lubelski kościół Dominikanów stał się ważnym punktem na trasach pielgrzymek. Zdaniem historyków, w XVI wieku był jednym z największych polskich sanktuariów obok Jasnej Góry w Częstochowie i kościoła Bożego Ciała w Poznaniu. Król Jan Kazimierz ponoć oddawał relikwiom losy swoich działań militarnych w 1649 i 1651 roku, a w 1649 roku podczas jego modlitwy niejaka Eufemia Wolicka odzyskała wzrok. W 1853 roku podczas nabożeństwa odprawianego do Drzewa Świętego ustąpiła szalejąca w mieście zaraza. Zniszczenia, które dotknęły Stare Miasto podczas II wojny światowej, ominęły kościół Dominikanów i przechowywane tam relikwie. Niestety dziś już nie jest nam dane podziwiać i modlić się do Drzewa Krzyża Świętego. Zostało skradzione w nocy z 9 na 10 lutego 1991 roku. Swoją drogą ciekawe czy wywieziono je z miasta, czy są gdzieś całkiem niedaleko…

Kościół pw. św. Krzyża w Lublinie

Kościół pw. Świętego Krzyża, fot. Joanna Zętar

Czy w dawnym Lublinie istniały tajne, podziemne przejścia?

Tak podają miejskie legendy. Wejścia do podziemi miały znajdować się na Podzamczu i przy Alejach Racławickich, w bliskiej odległości od miejsca straceń. Według najstarszej legendy podziemia te wykorzystała pewna mieszczka lubelska, aby zemścić się na Tatarach, którzy podczas oblężenia wymordowali całą jej rodzinę. Poprowadziła najeźdźców podziemnymi korytarzami, aby ci mogli szybciej przedostać się do miasta „w murach”. Podczas przejścia Tatarzy zostali jednak zasypani przez mieszkańców miasta. Co ciekawe, podobne przekazy znane są także mieszkańcom Sandomierza – trudno stwierdzić, czy były to dwa różne wydarzenia. O lubelskich podziemiach, które przysypały robotnika wspomina inne podanie. Miał on natrafić na wejście do podziemi podczas prac remontowych. Wszedł do korytarza i zaginął. Jego ciało miało zostać odkryte niedługo potem w trakcie prac ziemnych na Podzamczu. W tej historii najwyraźniej tkwi ziarno prawdy, gdyż badania archeologiczne przy Alejach Racławickich 14 potwierdziły istnienie podziemnego korytarza. Można go wiązać z zabudowaniami klasztoru dominikanów obserwantów, które powstały w 1697 roku, a w latach 1800-1809 pełniły rolę austriackiego szpitala polowego. Podziemia przy Alejach Racławickich zasypano a część korytarzy pod rynkiem jest połączonych w Lubelską Trasę Podziemną.

Podziemia - korytarz pod ul. Złotą

Lubelskie podziemia, korytarz pod ulicą Złotą, fot. Maria Kowalczyk

Czy w Lublinie dalej wierzy się w magię, zabobony i legendy?

O dziwo tak! Nam także zdarza się czasem dać wiarę przesądom czy horoskopom, nawet wbrew zdrowemu rozsądkowi. Na pewno każdy z Was zna kogoś, kto przynajmniej raz kontaktował się z wróżką, nie chciał przejść pod drabiną, uciekał przed czarnym kotem, czy pukał w niemalowane drewno. Podobnie rzecz ma się z miejskimi legendami. O ile z przymróżeniem oka słuchamy o czarciej łapie, to przejście obok kamienia nieszczęścia u niektórych wywołuje mieszane uczucia. Przypomnijmy, że według legendy stał na nim pieniek katowski splamiony krwią skazańców, a sam kamień w następnych latach przyniósł nieszczęście wielu osobom.

Kamień nieszczęścia

Kamień nieszczęścia, fot. Jacek Jeremicz

Najkrócej mówiąc...

Każde miasto ma do opowiedzenia ciekawą historię i Lublin nie jest na tym tle wyjątkiem. Mieszkańcom Koziego Grodu od zawsze towarzyszyły różnego rodzaju lęki, czy to przed czarną magią, dzikimi zwierzętami, czy niewytłumaczalnymi zjawiskami przyrodniczymi. Strach budziły też tortury i kara śmierci. Jak w każdym mieście, także i tu funkcjonowało środowisko przestępcze: prostytutki, mordercy, drobni złodziejaszkowie i paserzy, którzy przerażali wszystkich bez wyjątku. Lublin miał także swoją tajemniczą i mroczną stronę.