Muzyka jako epifania?
Marcin Trzęsiok
Muzyka jako epifania? I inne pytania wokół Steinerowskiej wizji muzyki
W książkach Steinera problem muzyki powraca jak bumerang. Pisze on o niej zawsze w tonie najwznioślejszym, traktując sztukę dźwięków jako rękojmię Rzeczywistej Obecności, do której język nie ma przystępu. W jego argumentacji, retorycznie porywającej, znajduje się jednak wiele niedopowiedzeń, a nawet sprzeczności. I nie chodzi tu wcale o skrupulatne badania logiczne, lecz o rodzaj konfliktu egzystencjalnego. Z jednej więc strony, idąc za żydowską tradycją zakazu obrazowania a nawet wymieniania imienia Najwyższego, traktuje Steiner muzykę jako tę sztukę, która ową biblijną intuicję w epoce nowożytnej podtrzymuje. Z drugiej strony jednak, jego stanowisko wchodzi w notoryczny konflikt z tymi przełomowymi prądami estetyki romantycznej i poromantycznej, które wyniosły kategorię muzyczności do rangi pierwszoplanowej.
Ciekawe, że diagnoza Steinera jest omalże identyczna z diagnozą Miłosza. Tyle, że Miłosz był bardziej konsekwentny i do muzyki większej wagi nie przywiązywał. Był poetą wzroku i dotyku. Spróbuję „rozgryźć” ów konflikt u Steinera, powołując się na alternatywne interpretacje „muzyczności” poezji modernistycznej, zwłaszcza na interpretacje Mallarmego u Chiaromontego oraz Calasso. Jak się wydaje, myśl Steinera porusza się na gruncie klasycznego dualizmu metafizycznego (byt/nicość). Paradoksy Steinerowskiej filozofii muzyki dopiero na tym polu stają się nieco bardziej zrozumiałe. Co nie znaczy, że dają się uzgodnić.