Chcemy w tej gazecie wskrzesić i pokazać „ducha wolności”, jaki panował w Lublinie przez ostatnich 100 lat. To dzięki niemu wielu młodych ludzi tu mieszkających „miało parę” i „ciśnienie” do angażowania się w ważne sprawy, ale też realizowania swoich marzeń i zmieniania świata.

 

Chcemy w tej gazecie wskrzesić i pokazać „ducha wolności”, jaki panował w Lublinie przez ostatnich 100 lat. To dzięki niemu wielu młodych ludzi tu mieszkających „miało parę” i „ciśnienie” do angażowania się w ważne sprawy, ale też realizowania swoich marzeń i zmieniania świata.

 

Teatr NN

Historia Mówiona [8]

Relacje z Pracowni Historii Mówionej Ośrodka "Brama Grodzka - Teatr NN".

Wyb. Wioletta Wejman

Kobiety w opozycji miały taki jasny osąd moralny rozmaitych postaw. Ja uważałem, że odgrywały w tych wszystkich środowiskach opozycyjnych ogromnie ważną rolę. Dużo jaśniej i trzeźwiej, bez żadnych kombinacji, bez żadnych łamańców umysłowych, wiedziały, co jest uczciwe, co nieuczciwe, co jest prawdziwe, co nieprawdziwe, a co jest warte narażenia się czy wysiłku.

Jacek Woźniakowski, ur. 1920

 

Na pewno starałam się nie trzymać specjalnie niczego w domu. Oni przychodzili zawsze o 6 rano. Od  22 wieczorem do 6 rano było takim azylem i w nocy drukowaliśmy takie małe karteczki. (…) Było różnie. Czasami potrafili być codziennie, czasami raz czy dwa razy w tygodniu. Może to głupio zabrzmi ale umiałam z nimi rozmawiać. W pewnym momencie wyczułam, że jak się jest odważnym to oni się krępują. Oczywiście byli i chamscy, i niegrzeczni. Różni. Przychodziło ich zawsze czterech. Często byli ci sami. Zawsze po cywilnemu. Wchodzili, pytali się, gdzie szukać. Potrafili zabrać czysty papier, długopisy. To było takie śmieszne, jak nic nie znaleźli. Przeważnie nic nie znajdowali, bo przecież człowiek nie był taki głupi, żeby coś zostawić. Ale wyzłośliwiali się. Najczęściej chyba na temat dzieci. To chyba był ich największy argument. Że je zabiorą i że długo ich nie zobaczę.

Jolanta Wasilewska, ur. 1952

 

(…) Najczęściej drukowano na spirytusowym powielaczu na denaturat. To taki druk niebieski wychodzi. Ten denaturat kupowałam w sklepie chodząc z moją malutką córką na zakupy. Właśnie o takich rzeczach nie wiedzieli pewno nasi mężowie. Ale dostawałam przykaz załatwienia denaturatu, no to brałam moje malutkie dziecko do wózka, wózek był z takim koszykiem na dole i szłam do pobliskiego sklepu. Robiłam zakupy: chleb, coś do domu i co można było kupić. I brałam pięć butelek denaturatu, nie zdając sobie sprawy, jak to było postrzegane przez ludzi, którzy stoją w tym sklepie i przez sprzedawczynię. Aż któregoś dnia to do mnie dotarło.

Ilona Lesik-Stepek, ur. 1953

 

Były różne sytuacje. Kiedyś – pamiętam – przywieźli dość dużą ilość papieru. W biały dzień. Pan się zatrzymał samochodem osobowym przed domem, ja wzięłam torby i – wychodząc z założenia, że pod latarnią najciemniej – ładowaliśmy ten papier w torby i wnosiliśmy do domu. Ja wtedy przeżyłam stres, bo w tym czasie mój brat, który pracował w Instytucie Upraw, Nawożenia i Gleboznawstwa w Puławach, wpadł za kolportaż i siedział tu, na ul. Południowej, w Lublinie. A moja biedna mama, która jeździła z Puław do Lublina, bo strasznie to przeżywała, szła akurat w czasie, jak my wynosiliśmy ten papier. Szczęśliwie ostatnie ryzy udało się wnieść, zanim mama doszła do domu, bo myślę, że byłoby to dla niej dodatkowym obciążeniem.

Halina Capała, ur. 1950

 

Parę dni [przed wprowadzeniem stanu wojennego] pojechałam z małym dzieckiem do Szczecina. Tam zastał mnie stan wojenny. Starałam się jakoś wrócić do Lublina bez tych pozwoleń i kwitów. Chciałam dowiedzieć się, co z mężem. Jego zamknęli i nikt nic nie chciał powiedzieć, gdzie i co, i jak. Byliśmy rozdzieleni. Miałam małe dziecko i byłam w ciąży z drugim. Byłam sama z tym wszystkim. Ale była też duża solidarność ludzka, która wtedy niezwykle rozkwitła. Nie miałam poczucia, że rzeczywiście mam problem, bo jestem sama. Można było liczyć nie tylko na przyjaciół, bo przychodzili różni ludzie, których ja w życiu na oczy nie widziałam. Musiałam przecież mieszkanie znaleźć, bo jak stan wojenny się zaczął to nas wyrzucili. Właściwie nie wiem, kto mi to mieszkanie pomógł znaleźć. Ludzie pomogli mi się przeprowadzić. Jak do Lublina przyjeżdżał Adam Kersten [historyk, opozycjonista – przyp. red.] to zawsze przychodził do mnie i czytał bajki mojej rocznej córce. Dużo osób się poczuwało do tego, żeby się mną opiekować, więc nie czułam się samotnie ani źle.

Anna Samolińska, ur. 1956

Słowa kluczowe