Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Krzysztof Gębura

Spis treści

[RozwińZwiń]

Rok 1981Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Zawód wykonywany: asystent w Katedrze Historii Starożytnej na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim,
Funkcje pełnione w "Solidarności":
- członek Komisji Założycielskiej "Solidarność" na KUL-u;
Internowany: 13 grudnia 1981. - 30 kwietnia 1982.
Miejsce internowania: Włodawa, Lublin.

W sobotę do południa czas spędzałem w domu. Opiekowałem się chorą córką. Żony akurat nie było, przebywała na zjeździe Solidarności Poligrafów w Warszawie. Wróciła dopiero około godziny dwudziestej, pociągiem. Natomiast mnie odwiedził kolega z Warszawy, Wiesiek Łoś, który przyjechał prosić, abym został ojcem chrzestnym jego akurat narodzonego dziecka.. Od godziny 12 do 14 przebywałem na KUL-u, rozmawiałem ze strajkującymi. Po powrocie do domu zacząłem przygotowywać się do niedzielnego wyjazdu do Warszawy. Wybierałem się na ingres biskupi. Otrzymałem właśnie od księdza Andrzejewskiego telegram, został on biskupem.
Wieczorem, jak już wspomniałem, wróciła moja żona. Przyjechała z naszym znajomym, Wojtkiem Górskim. Po przyjeździe żony położyliśmy się spać, córka była naprawdę chora. Gdzieś około godziny 1.15 rozległo się pukanie do drzwi. Zanim otworzyłem minęło około pięciu minut, przecież obcym ludziom nie będę otwierał niekompletnie ubrany. Przy okazji pewne rzeczy przeniosłem w takie miejsca, aby trudno było je znaleźć.
Po otworzeniu przeze mnie drzwi do mieszkania weszło trzech funkcjonariuszy /dwóch w cywilu, jeden mundurowy/. Tym mundurowym był dzielnicowy. Zażądałem oczywiście przedstawienia dokumentów. Po okazaniu legitymacji mundurowy powiedział, że po starej znajomości muszą mnie zabrać na chwilę. Dyskusja jest inna, gdy dyskutuje się z jednym, a inna gdy z trzema. Poza tym, jak dziecko przychodzi, nie sposób jest się kłócić, czy robić coś złego. Rewizji w domu nie robili. Zapytali się tylko: "Czy będzie pan uciekał?". Odpowiedziałem im, że oczywiście nie. Zostawili mi 10 minut na kompletne ubranie się. Za złośliwość poczytuję sobie, że pozwolili mi wziąć ze sobą tylko szczoteczkę do zębów. Ubrań ciepłych nie zezwolono mi zabierać. Po ubraniu się zostałem wyprowadzony do samochodu. Przed wyjściem poprosiłem żonę, aby zawiadomiła kolegów. Około pół do drugiej byłem już w Komendzie Miejskiej na ulicy Północnej. Tam zrobiono mi dokładną rewizję. Próbowano również mnie przesłuchiwać, między innymi zapytano mnie o pochodzenie. Następnie wyprowadzono mnie na korytarz. Na korytarzu spotkałem całą masę znajomych, między innymi: Jasia Kozaka, Samolińskiego. Było nas tam na pewno kilkadziesiąt osób.
Na korytarzu panował nastrój poddenerwowania. Myśleliśmy, że jest to może manifestacja siły i po kilku dniach nas wypuszczą. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że jest to akcja ogólnopolska. Po pewnym czasie dowiedzieliśmy się od pilnujących nas funkcjonariuszy o wprowadzeniu stanu wojennego. Mimo to w rozmowach podkreślaliśmy, że jutro, pojutrze z pewnością będą musieli nas wypuścić. Stojąc na korytarzu dostałem papiery mówiące o internowaniu. Zostałem internowany ze względu na publiczne nawoływanie do obalenia ustroju.
Około godziny piątej nad ranem wraz z kolegami zostałem umieszczony w samochodzie-więźniarce. O celu podróży nikt nam oczywiście nic nie powiedział. Krótko po "załadowaniu" nas samochód ruszył w nieznanym nam kierunku. Padła przy tym jakaś nazwa, ale nie wszyscy kojarzyli. W samochodzie rozmawialiśmy o tym jak nas brano, dokąd jedziemy, co będzie dalej. Martwiliśmy się, że nie mamy ciepłych ubrań. Niektórzy spali. Było zimno, bardzo zimno. Poza tym niewygodnie. W samochodzie było nas około 20 osób, podzielonych na dwa "boksy". Panował dosyć duży ścisk. Drewniana ławka, na której siedzieliśmy też nie należała do komfortowych. Podróż trwała około dwóch godzin. Zaczynało już widnieć, gdy dotarliśmy do więzienia we Włodawie. Przed wejściem do więzienia był ustawiony szpaler z ZOMO-wców, funkcjonariuszy więzienia i wojskowych. Wychodzenie z samochodu odbywało się w ten sposób, że wyczytywano imię, nazwisko i imię ojca. Po wyczytaniu trzeba było szybko wybiec z samochodu i przebiec przez szpaler. Nie zauważyłem, żeby kogokolwiek przy tym bito. Zabrano nam rzeczy osobiste: zegarki, obrączki, dowody osobiste, pobrano odciski palców. Następnie zostaliśmy skierowani do bardzo zimnej i obskurnej celi. Rozpoczęło się życie więzienne.
 
 Z archiwum Zakładu Metodologii Historii UMCS