Techniki druku – powielacze, sita i offsety
W historii lubelskiego niezależnego ruchu wydawniczego wykorzystywano przede wszystkim trzy techniki druku: druk powielaczowy, sitodruk i druk offsetowy. Najpierw drukowano z wykorzystaniem powielaczy hektograficznych, później powielaczy białkowych. Po wprowadzeniu stanu wojennego bardzo popularnym sposobem druku był sitodruk, z którego korzystała większość lubelskich drugoobiegowych wydawnictw. W drugiej połowie lat 80. upowszechnił się druk z wykorzystaniem powielaczy offsetowych.
Spis treści
[Zwiń]W oparach denaturatu
Historia lubelskiego ruchu wydawniczego rozpoczyna się sprowadzeniem do Lublina pierwszego powielacza. Po niezrealizowanym pomyśle zdobycia takiego urządzenia w kraju, przebywający na stypendium w Paryżu Piotr Jegliński kupił powielacz. Z Londynu maszynę przywiózł aktor Sceny Plastycznej KUL Wit Karol Wojtowicz. Powielacz La Ronéo Rally 376, nazwany „Francuzką” trafił do Lublina najprawdopodobniej 10 maja 1976 roku1. Urządzenie testowano i uczono się techniki druku, powielając Folwark zwierzęcy Georga Orwella w mieszkaniu Janusza Krupskiego na ulicy Gospodarczej. Obok właściciela mieszkania pracowały przy tym Anna Żórawska i Magdalena Górska. Książka ta, ze względu na kiepską jakość druku, nie była kolportowana2.
W październiku 1976 roku „Francuzka” drukowała skargi indywidualne i zbiorowe robotników represjonowanych po wydarzeniach Czerwca 1976 roku, a także „Komunikaty KOR” i „Biuletyny KOR”. Pisma te po raz pierwszy były wydane w tej formie. Powielali: Magda Górska, Jan Andrzej Stepek, Wit Karol Wojtowicz, Anna Żórawska i Krzysztof Żórawski3. Publikacje w całości przekazywano do Warszawy, z czasem trafił tam sam powielacz.
Uczestnicy sprawdzenia „Francuzki” do kraju przypisują temu wydarzeniu nie tylko znaczenie techniczne. Janusz Krupski powiedział: „Powielacz był mało wydajny, ale dzięki matrycom można było zrobić sto egzemplarzy. Chodziło nie tylko o to, że w ten sposób zwielokratniało się teksty, ale że przełamywało się pewne podejście do tego typu działalności. Powielacze w Polsce były ściśle reglamentowane, przypisane do konkretnej organizacji, instytucji, ewidencjonowane i nie wolno było osobie prywatnej, bez zezwolenia, takiego sprzętu używać. Rosjanie, chcę to podkreślić, omijali prawo zakazujące powielania informacji w ten sposób, że przepisywali teksty na maszynach poprzez kalki i to się nazywało «samizdatem». Nie chcieli natomiast przekroczyć granicy tego zakazu, jakim było powielanie. My zdecydowaliśmy się na to. Oczywiście na maszynie można było też sto kopii uzyskać jednocześnie, ale przy pomocy stu maszynistek. Ważnym czynnikiem był próg psychologiczny i jego przekroczenie – złamanie pewnego zakazu. Zdecydowaliśmy się to zrobić i zrobiliśmy”4.
Legendą „Spotkań” stał się drugi lubelski powielacz. W grudniu 1976 roku przysłał go z Paryża Piotr Jegliński. Urządzenie stanęło w mieszkaniu Janusza Krupskiego5. Powielacz zwany w środowisku „Zuzia” był wydajniejszy niż pierwszy. Od połowy grudnia 1976 roku do lipca 1978 drukowano na nim „Komunikaty KOR”, „Biuletyny KOR”, pierwsze trzy numery pisma literackiego „Zapis” oraz pierwsze cztery numery „Spotkań. Niezależnego Pisma Młodych Katolików”.
Krótko pracował dla „Spotkań” trzeci powielacz, ponownie La Ronéo Rally 376. W odróżnieniu od „Francuzki”, której boczna obudowa była w kolorze niebieskim, boczne blachy trzeciego powielacza były w kolorze czerwonym6. Na nim dokończono druk czwarty numer „Spotkań”. Później powielacz się zepsuł.
Powielacz hektograficzny (spirytusowy) La Ronéo Rally 376 był specyficzny. Współczesny opis zwraca uwagę na pewną niedogodność podczas drukowania – zapach spirytusu. W Lublinie drukowano na denaturacie; był najtańszy, ale przesiąkał swoją wonią ubrania drukujących i zabarwiony na niebiesko wydruk. We Francji korzystano z powielacza w szkołach lub do przygotowania druków okolicznościowych, nad Bystrzycą był używany do łamania zasad konstytuujących PRL.
„Soczek” i „pieluszki” – czyli denaturat i matryce w słowniku drukarzy „Spotkań” – były potrzebne do druku za pomocą drugiego powielacza sprowadzonego z Francji, spirytusowego Fordigrapha, będącego w powszechnym wyposażeniu biur w ówczesnej Europie Zachodniej. Powielacz nazwano „Zuzia” – z inspiracji piosenką Mieczysława Czechowicza o kowboju Zuzia. Konspiracyjny język ułatwiał rozmowy na temat drukowania w miejscach publicznych.
Zakupy ogólnodostępnego denaturatu wspomina Ilona Lesik-Stepek:
„Denaturat kupowałam w nieodległym sklepie, przy pętli abramowickiej, chodząc z moją malutką córką na zakupy. Dostawałam polecenie załatwienia denaturatu, więc brałam dziecko do wózka – wózek był z takim koszykiem na dole – i ruszałam po chleb i to, co można było kupić do domu, oraz pięć butelek denaturatu – ten zawsze stał na półce. Brałam go, nie zdając sobie sprawy, jak jestem postrzegana przez ludzi, którzy stoją w tym sklepie i przez sprzedawczynię. Aż któregoś dnia to do mnie dotarło – nie to, że oni byli zainteresowani, do czego może mi służyć [denaturat], tylko ich przekonanie, że moje biedne dziecko urodziło się w potwornie patologicznej rodzinie, w melinie, w której nie ma nic, tylko kupuje się denaturat. No i rzeczywiście któregoś dnia usłyszałam: «Boże, jakie to dziecko biedne! Co za nieszczęście miało! Urodziło się w takiej rodzinie». Nie wyprowadzałam z błędu, bo to była bardzo wygodna wersja. Już lepiej mieć taką, niż gdyby [prawda] miała dojść do [uszu] jakiegoś milicjanta. Tak z mojej perspektywy wyglądało zdobywanie denaturatu. Właśnie o takich rzeczach nie wiedzieli nasi mężowie”7.
Przez ponad trzydzieści lat środowisko „Spotkań” było przekonane, że te pierwsze powielacze, od których wiele – może nawet wszystko – się zaczęło, zaginęły. „Zuzia” została odnaleziona we wrześniu 2009 roku w domu państwa Borczów w miejscowości Sonina. Obok „Zuzi” znaleziono jeszcze jeden powielacz, prawdopodobnie identyczny z „Francuzką”. Wolą Janusza Krupskiego „Zuzia” została przekazana do Domu Słów Ośrodka „Brama Grodzka – Teatr NN” i jest pokazywana na stałej wystawie dotyczącej niezależnego ruchu wydawniczego w Lublinie. Podczas akcji „Wagon 2010” powielacz „czerwony” objechał całą Polskę i dotarł do Gdańska, do Europejskiego Centrum Solidarności.
Wałki od pralki
Wydawanie periodyku „Spotkania” oraz książek w serii Biblioteka „Spotkań” spowodowało, że należało zadbać o bardziej profesjonalne zaplecze sprzętowe niż pionierskie, choć mało wydajne – obecnie legendarne powielacze. Droga do powielaczy eklektycznych prowadziła przez wałki i ręczną „ronejkę”.
Według Anny Samolińskiej pierwszą publikację z serii Biblioteki „Spotkań” wydrukowano na wałkach, z wykorzystaniem matryc białkowych, według wskazówek udzielonych przez Mirosława Chojeckiego. Wspomniana uczestniczka tamtych wydarzeń opowiadała: „Ta pierwsza pozycja Biblioteki Spotkań była drukowana na wałkach. Nie używaliśmy do niej powielacza – były wałki, takie od pralki, szyba, szmata, farba i matryca białkowa. Suszenie – to było rozkładanie kartek po całym mieszkaniu, zanim powstał pomysł ogrzewacza, który by to suszył. Ta technika nie była doskonała i książka wyszła tak sobie czytelna. Była dość gruba, wydrukowana w formacie A4, z okładkami z papieru kredowego – nie wiem, kto tak wymyślił. Ciężkie to było, jak nie wiem co, duże objętościowo, jak na «bibułę» wtedy, miało sporo stron i było trudne w kolportażu”8. Później w ten sposób wydrukowano między innymi czwarty i szósty numer „Spotkań” i książkę Władysława Bukowińskiego Wspomnienia z Kazachstanu”9.
Od siódmego numeru „Spotkania” były drukowane na ręcznym powielaczu Roneo Vickers, który w 1980 roku wpadł w ręce milicji. Druk przebiegał szybciej niż na wałkach, ale maszyna głośno pracowała.
Przełom w technice druku nastąpił, kiedy drukarze „Spotkań” weszli w posiadanie powielacza elektrycznego Roneo Vickers 350, najprawdopodobniej na przełomie 1978 i 1979 roku10. Wspominał Wojciech Samoliński: „Przełomem jeśli chodzi o tempo druku było ściągnięcie – jak on przyjechał do Polski, proszę nie pytać – powielacza elektrycznego. Odbierałem go od Andrzeja Czumy. To był pierwszy elektryczny powielacz Roneo Vickers. Drukował w przyzwoitym tempie, to znaczy można było z niego osiągnąć nawet 700 odbitek na godzinę. Ronejka zdecydowanie źle znosiła pracę w mieszkaniu, strasznie huczała. Wtedy, może w 1978 roku, może w 1979 roku, w każdym razie po powstaniu komitetu powołanego przez Janusza Rożka, wpadłem na pomysł, jak rozwiązać problem bezpiecznego drukowania. Pomysł był stosunkowo prosty. Nawiązałem z tymi chłopami kontakty i poprosiłem ich o to, żeby dawali miejsca do druku”11.
MR Gestetner
W okresie karnawału „Solidarności” na obszarze Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność” ukazywało się około 80 tytułów pism. Przeważająca większość z nich była związana z NSZZ „Solidarność”, władzami Regionu lub komisjami powstałymi w poszczególnych zakładach pracy. Wydawanie prasy związkowej wymagało niemałego zaplecza poligraficznego, służącego do przygotowania matryc do druku i powielania gazetek, ulotek czy broszur.
Znane jest wyposażenie w drukarski sprzęt i materiały w posiadaniu Komisji Zakładowej „Solidarność” WSK Świdnik i Zarządu Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”. Dane pochodzą sprzed 13 grudnia 1981 roku, a więc momentu optymalnego stanu posiadania tych podmiotów wydawniczych.
Komisja Zakładowa WSK Świdnik dysponowała następującymi urządzeniami i materiałami drukarskimi:
maszyna do pisania Olympia – 1 szt.,
maszyna do pisania „Predom Łucznik” – 1 szt.,
urządzenia do powielania – 3 szt.,
wałki do rozprowadzania farby – 3 szt.,
opakowanie niekompletne matryc kolodionowych produkcji polskiej – 18 szt.,
dwa niekompletne opakowania matryc poligraficznych „Istotic Armer”,
dwa niekompletne opakowania matryc poligraficznych produkcji chińskiej,
cztery opakowania uszkodzonych matryc.
W posiadaniu Zarządu Regionu NSZZ „Solidarność” Środkowo-Wschodniego były między innymi następujące powielacze:
powielacz elektryczny Rotaprint nr 38287,
powielacz elektryczny Rotaprint nr 27124,
powielacz elektryczno-ręczny Gestetner 366 nr 26629,
powielacz JAPY firmy Monillage,
powielacz spirytusowy PS 55 – 2 szt,
powielacz spirytusowy Rally 379 nr 5703712.
W czasie karnawału „Solidarności”, na niespotykaną w całej historii PRL skalę, został przełamany monopol informacyjny władz PRL-u. Prasa związkowa zaspokajała głód informacji pozacenzuralnej, potrzeby swobodniejszego komunikowania się oraz konieczność reagowania i komentowania posunięć władz. „Solidarność” nie dysponowała dostępem do radia i telewizji, dlatego w sytuacjach piętrzących się kryzysów i przesileń na linii władze–związek, na znaczeniu zyskiwał czas przekazywania informacji i wydawania pism, ogłoszeń i ulotek. Dostęp do profesjonalnych drukarni był ograniczony przez obostrzenia władz. Rozwiązaniem okazał się powielacz zaprojektowany przez Davida Gestetnera. Pierwowzór był ręczny, w latach 70. było to urządzenie elektryczne lub ręczno-elektryczne.
Powielacze białkowe marki Gestetner z lat 70. XX wieku były urządzeniami zaprojektowanymi z myślą o biurach zachodnioeuropejskich, amerykańskich, australijskich korporacyjnych, w celu stworzenia wielu kopii z jednej matrycy. Pozwalało to na eliminowanie błędów powstałych podczas przepisywania oraz na tańsze i szybsze drukowanie niż w drukarni. Czas powielenia odmierzał miarowy, spokojny rytm stukania maszyny. W jednym z zachodnich pism reklama zachęcała do korzystania z powielacza spełniającego dzienne zapotrzebowanie na druki takie jak: cenniki, materiały promocyjne, krótkie instrukcje. Zachwalano jego ekonomiczność w sytuacji, gdy drukowano jedynie dziesięć kopii, a nawet – co może jest pewną przesadą właściwą reklamie – 10 000 odbitek. Ta ostatnia wartość okazała się być warunkiem adaptacji urządzenia przez niezależny ruch wydawniczy w PRL.
Powielacze różnych marek, np. czeski Cyklos, duński Rex Rotary, angielski Gestetner weszły w użycie lubelskiej niezależnej poligrafii w okresie karnawału „Solidarności”. Druk z wykorzystaniem powielaczy powstawał w sposób następujący:
1. Tekst, który chciano powielić, przepisywano na matrycę, wykorzystując do tego maszynę do pisania bez taśmy lub inne urządzenie; jakość matrycy wpływała na ilości odbitek; podczas druku matryce zużywały się, dlatego każdy kolejny wydruk był nieco gorszej jakości.
2. Matrycę nakładano na siatkę spinającą dwa wałki powielacza.
3. Farba była dozowana na jednym z wałków, przez siatkę i matrycę odbijała tekst na papierze.
4. Pierwsze odbitki wykonywano, kręcąc korbą powielacza, co pozwalało na równomierne rozprowadzenie farby w urządzeniu.
5. Papier podawał podajnik; różna gramatura papieru powodowała, że podajnik nie działał sprawnie; wkręcający się papier, rwał delikatne matryce.
6. Wydrukowane strony gazetki czy broszury należało odwrócić i zadrukować z drugiej strony, książki złożyć.
W karnawale „Solidarności” powielacze elektryczne usprawniły drukowanie. Adam Kersten miał mówić, że „są trzy stadia rozwoju komunizmu: pierwszy, w każdej wsi spółdzielnia produkcyjna, drugi, w każdym mieście uniwersytet, a trzeci, w każdym domu drukarnia”. Zanim jednak nastąpił etap trzeci, był etap pośredni – drukarnia w każdym zakładzie pracy. W latach 1980–1981 nastąpił wysyp pism funkcjonujących poza cenzurą. W skali całego kraju wychodziło 2039 nowych tytułów, w Lublinie było ich 7513.
Rozwój prasy związkowej został przerwany przez wprowadzenie stanu wojennego. Jednym z celów władz było maksymalnie duże ograniczenie działania zaplecza poligraficznego „Solidarności”. Po wtargnięciu przez oddział ZOMO do siedziby Zarządu przy ulicy Królewskiej 3, sprzęt drukarski został zabrany i przekazany do Wydziału Budżetowo-Gospodarczego Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie. Urządzenia i materiały poligraficzne z WSK Świdnik trafiły do pokoju nr 77 w Komendzie Wojewódzkiej MO w Lublinie przy ulicy Narutowicza14.
Sito, pasta komfort i… kisiel
Po wprowadzeniu stanu wojennego w lubelskim ruchu wydawniczym drukowano z wykorzystaniem powielaczy białkowych, ale jednocześnie wprowadzono nowe techniki, najpierw sitodruk, później druk offsetowy. Przyczyną wprowadzenia sitodruku były braki sprzętowe – sporo powielaczy zarekwirowano. Ponadto konspiracyjny charakter drukarni, nazywanych „lotnymi”, „latającymi” i związana z tym konieczność częstych zmian miejsca druku powodowała, że preferowane były lekkie i ciche techniki druku. Preferowano urządzenia, które można było schować do jednej walizki. Warunki te spełniał sitodruk, którym drukować można było prawie wszędzie. Z tego względu była to najpopularniejsza technika stosowana w drugim obiegu.
Drukując sitodrukiem, wykorzystywano drewnianą ramkę, o wymiarach nie większych niż 82 x 64 x 6 cm, na którą naciągano siatkę sitodrukową o gęstości oczek 100–120 na milimetr. Na siatkę nakładano emulsją fotograficzną. Tekst przeznaczony do powielenia fotografowano. Z fotografii wykonywano obraz pozytywny tekstu, tzw. diapozytyw. Odpowiednio naświetlając tekst z diapozytywów, przenoszono na emulsją fotograficzną nałożoną wcześniej na siatkę. Po końcowej obróbce tekstu na emulsji światłoczułej, m.in. wypłukaniu uczulonej emulsji wodą, powstawała matryca.
Ramkę z tekstem mocowano za pomocą zawiasów do deski stanowiącej podstawę. Na deskę-podstawę kładziono papier. Po nałożeniu farby na matrycę, pierwszy drukarz dociskał ramkę do papieru, rozprowadzał farbę, przejeżdżając raklem, czyli kawałkiem drewna z gumą. Po wydrukowaniu strony, matryca odchylała się na zawiasach dzięki wykorzystaniu gumki przypiętej z jednej strony do ramki, z drugiej do ściany lub sufitu. Drugi drukarz odbierał wydrukowany tekst, pierwszy dociskał ramkę raklem do papieru i ponownie raklem rozprowadzał farbę po sicie. Po wydrukowaniu strony matryca odchylała się… Wydajność sitodruku była duża. W ciągu godziny sprawni drukarze drukowali 1000 stron. Matryca przygotowana z użyciem dobrej jakości emulsji światłoczułej pozwalała zadrukować nawet kilkadziesiąt tysięcy sztuk papieru15.
Sitodruk był metodą pracochłonną, wymagał dokładności i trudno dostępnych materiałów. Jego zaletą była możliwość pomniejszenia drukowanego tekstu. Drukarze pisma „Robotnik” na jednej stronie A-4 drukowali tekst, który zajmował 16 stron maszynopisu16.
Przygotowanie matrycy do sitodruku wymagało zdobycia odpowiedniej emulsji światłoczułej; na potrzeby samego druku potrzebna była odpowiednia farba. Drukarze korzystali z oryginalnych farb do sitodruku, stosowali też farby offsetowe z domieszką rozcieńczalnika. Do historii niezależnego drukarstwa przeszła pasta komfort i… kisiel. Kisiel, nie używany w Lublinie, był tańszy od pasty komfort czy bhp. Do użycia nadawał się dobę po zagotowaniu, należało go tylko zabarwić na ciemno.
Pasta komfort, powszechnie używana jako środek do prania, służyła do przygotowania emulsji. Patent ten należy do Witolda Łuczywo. Na ten temat powiedział on m.in.: „Jak zaczęliśmy drukować na dużą skalę, okazało się, że farba nie schnie wystarczająco szybko. Najpierw próbowaliśmy suszyć talkiem, co było kłopotliwe – całe mieszkanie zasypane na biało. Po wnikliwych studiach odkryłem, że pewną polską farbę typograficzną można w określonej proporcji połączyć z pastą do prania komfort, by osiągnąć oczekiwany efekt. To odkrycie przejął potem ode mnie profesor Adam Kersten, który w ten sposób drukował swoje broszury Towarzystwa Kursów Naukowych; nawet później znany z tego powodu w środowisku jako Lord Komfort”17.
Aby przygotować farbę na bazie pasty komfort, należało połączyć pastę z czymś, co dawało kolor: rozrobioną naftą farbą sitodrukową lub offsetową, sadzą wulkanizacyjną, tuszem, atramentem, farbą akwarelową lub plakatową. Pasta komfort nadawała się również do druku bez środków barwiących. Wydruki miały kolor niebieski lub różowy18.
Najprawdopodobniej początki sitodruku w Lublinie związane są z korytarzami kamienicy na ulicy Królewskiej 3, gdzie zarówno w 1980 roku, jak i teraz mieści się Zarząd Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”. Tam według relacji Zygmunta Kozickiego Adam Kersten – w okresie karnawału „Solidarności” jeden z doradców Zarządu Regionu – szkolił Andrzeja Mathiasza, Wiesława Ruchlickiego, Zenona Binkiewicza, Waldemara Jaksona19. Po wprowadzeniu stanu wojennego sitodruku w Lublinie uczył Jan Magierski, następnie jego uczeń, Wojciech Guz20.
W Lublinie praktykami druku z wykorzystaniem pasty komfort byli Wiesław Ruchlicki i Zygmunt Kozicki. Ten ostatni wspominał: „Później technika drukowania się rozwinęła i tutaj wielkie zasługi położył nieżyjący już dzisiaj profesor Adam Kersten. On był nazywany Lordem Komfortem, ponieważ jako farbę i nośnik używał pasty komfort. To była pasta do prania, którą można było kupić w sklepie w każdych ilościach. Należało ją tylko przepuścić przez pończochę, ponieważ ona miała takie twarde, czasami ostre kawałki, które w trakcie drukowania cięły sito”21.
Na sicie były drukowane wszystkie publikacje wydawnictwa Vademecum i Wydawnictwa Niezależnego CiS, zdecydowana większość publikacji wydawnictwa Respublika i Oficyny im. Józefa Mackiewicza, większość publikacji wydawnictwa Biblioteka „Informatora”, połowa publikacji wydawnictwa Antyk, niektóre publikacje Funduszu Inicjatyw Społecznych. Obok książek na sicie drukowano również pisma: m.in. „Informator. Region Środkowo-Wschodni «Solidarność»” „Solidarność Nauczycielską” i wiele innych.
Niektóre publikacje zrobione na sicie przez lubelski niezależny ruch wydawniczy, miały tak dobrą jakość, że są odnotowane w bibliograficznych opisach jako książki drukowane techniką offsetową. Tak było w przypadku książek Respubliki i Oficyny im. Józefa Mackiewicza22.
Rotosito
Rekwizycje sprzętu drukarskiego po wprowadzeniu stanu wojennego, jakkolwiek uszczupliły możliwości poligraficzne związku, jednak ich nie zatrzymały. Po zdemolowaniu przez ZOMO biura siedziby Zarządu Regionu na ulicy Królewskiej 13 udało się ukryć trochę sprzętu drukarskiego.
Po latach odtworzenie historii tych maszyn jest możliwe tylko dzięki pamięci uczestników wydarzeń.
Wiesław Ruchlicki powiedział: „Powielacze «Spotkaniowe», które pracowały w «Solidarności» Rolników Indywidualnych, po 13 grudnia wyjechały z ulicy Królewskiej i dalej służyły w wielu miejscach. Były małe i można było je przewozić. Najpierw służyły podczas strajku w LZNS. Zostały stamtąd wywiezione przed jego zakończeniem. Potem jeszcze w stanie wojennym bardzo długo pracowały”. Podobnie Bernard Nowak przetrzymywał u siebie powielacz offsetowy23.
Dziewiątego sierpnia 1982 roku zatrzymano i osadzono w areszcie Jerzego Leziaka, pracownika Przedsiębiorstwa „Polmozbyt”24. W obawie przed rewizją, powielacz, którego używał, został zatopiony w stawie przez matkę zatrzymanego. Jerzy Leziak, wraz z kolegami z Przedsiębiorstwa Polmozbyt, wprowadził ciekawą innowację w przygotowywaniu matryc. Przedsiębiorstwo dysponowało telexem, który można było zaadaptować na potrzeby drugiego obiegu, znacznie przyspieszając przygotowanie matryc.
Zielony Gestetner 366, obecnie eksponat w Domu Słów, był jednym z kilku powielaczy na wyposażeniu jednej z trzech lotnych drukarni. W 1984 roku drukowano na nim m.in. książki Anieli Steinsbergowej: Widziane z ławy obrończej25 i Mariana Brandysa opowiadania Z dwóch stron drzwi oraz Twardy człowiek.
Wojciech Guz wspominał: „I sitodruku, i obsługi tego powielacza uczył mnie osobiście Jan Magierski. On organizował wszystkie te lotne ekipy. [...] Pomysł był taki, żeby mieć na stanie komplet urządzeń i materiałów drukarskich: urządzenie do druku, zapas matryc, zapas farby, zapas papieru, trochę części zamiennych. Taki zestaw był przekazywany w użytkowanie grupie osób, która zajmowała się drukiem lub czekała na swoją kolej, w miejscu, gdzie była przewidziana następna praca”26. Gestetner 366 ostatni druk wykonał we wrześniu 1988 roku. Wydrukowano wtedy 73 numer pisma „Solidarność Nauczycielska. Pismo Pracowników Oświaty i Wychowania”. Później został ukryty „na wypadek, że przyjdą jeszcze takie czasy, że trzeba będzie do tego wrócić”.
Gestetner 360 przyjechał z Francji. Informuje o tym naklejka „Dar z Francji dla młodych katolików”. Prawdopodobnie na tym powielaczu, jak wspominał Jan Magierski, „udało się zrobić taką modyfikację, rotosito. Był to nasz wynalazek polegający na tym, że rozpinało się nie matrycę białkową, ale gotowe sito [sito z tekstem do wydruku zakładało się na powielacz – Ł.K.], co dawało możliwość zmniejszenia i zagęszczenia liter, co oszczędzało papier, natomiast farbę piło strasznie”.
Powielacz, jak powiedział Jan Magierski, „musiał hałasować, bo taka była jego uroda. Byli amatorzy rozkręcania powielacza, którym się wydawało, że uda im się go wyciszyć. On mocno klekotał, był hałaśliwy. Wobec tego [drukarze] wyszukiwali wszystkie te mechanizmy, przełożenia, trybiki, które wydawały jakiś odgłos i próbowali je [owijać] szmatkami, nitkami, plastrami i tym podobnymi... To oczywiście źle się kończyło dla powielacza, który później często ulegał awarii”27.
Elegancki Gestetner 466, sprowadzony z Belgii do Lublina wpadł w ręce Urzędu Bezpieczeństwa28. Na posesji przy ulicy Ogrodowej 12–14, należącej do kurii biskupiej w Lublinie, zarekwirowano: powielacz elektryczny Gestetner 466, 20 puszek farby drukarskiej o pojemności 1 litra, dwie role papieru do matryc, trzy ryzy papieru do pisania na maszynie, dwie ryzy papieru przebitkowego i trzy flakoniki z korektorem. Według Jana Magierskiego transport został „namierzony” już w Belgii przez działających tam agentów i od granicy do Lublina był obserwowany przez służby29.
Niezależny ruch wydawniczy w Polsce zapisał w historii firmy Gestetner kartę odległą od wyobrażenia o marce producenta urządzenia: sterylne biura, lśniące urządzenia, papier wysokiej jakości, szybki, tymczasowy wydruk. Powielacze lokowano w piwnicach i garażach, na strychach, w kamienicach przeznaczonych do rozbiórki, domkach jednorodzinnych, nawet w stanie surowym, i chłopskich domostwach. Pracowały na nich umorusane farbą ręce, wśród dymu papierosowego i przekleństw, kiedy pozbawiony gramatury papier niszczył matryce lub urządzenie szwankowało i trzeba było przy nim dłubać. Drukowały odezwy strajkowe, gazetki zakładowe, książki historyczne i literaturę. Jak powiedział Wojciech Guz, były to urządzenia produkowane z myślą o szybkim odbiciu kilkuset egzemplarzy ulotek, tymczasem z pewnością przechodziły przez nie tony papieru30. „Podstawowym jego zadaniem było drukowanie gazetek, prasy, [...] a poza tym drukowało się książki, na tym robiło się książki. Trudno uwierzyć, ale tak było”31.
Offset – w stronę profesjonalizmu
Pierwsza maszyna offsetowa pojawiła się w siedzibie Zarządu Regionu w okresie karnawału „Solidarności” w 1980 roku32.
Po wprowadzeniu stanu wojennego prawdopodobnie jako pierwszy pracował powielacz offsetowy w drukarni Janusza Rucińskiego, przypuszczalnie od 1984 roku33. Drukowano na nim pismo „Informator. Region Środkowo-Wschodni «Solidarność»” oraz przyjmowano z zewnątrz zlecenia wykonania książek.
We wspomnieniach pojawia się również informacja o maszynie offsetowej uratowanej z Zarządu Regionu po wtargnięciu ZOMO i używanej dopiero od 1986 roku. Pierwszą książką wydrukowaną tą maszyną była Anatomia smaku Jacka Żakowskiego, finansowana przez FIS34. Drukowano nią pismo „Informator” i książki wydawane głównie przez wydawnictwo Biblioteka „Informatora”35. Do drukarni Wojciecha Guza amerykańska maszyna offsetowa AB-Dick została sprowadzona ze Szwecji przez Wojciecha Samolińskiego36.
W 1987 roku wydawnictwo FIS zakupiło maszynę offsetową Roneo Vickers. Jak wspomina Paweł Bryłowski kłopotliwe było przewiezienie maszyny z Warszawy do Lublina. „Przywieźliśmy ją w ten sposób, że w maluchu brata wymontowaliśmy siedzenia, maszynę rozłożyliśmy na części i przewieźliśmy to do pociągu. Kolejarz wiedział, że to jakiś dziwny towar. Maszyna jechała w wagonie pocztowym, a ja w przedziale. W Lublinie umówieni byli koledzy z żukiem, przeładowaliśmy to z pociągu i zawieźliśmy do domu Grudniów, gdzie zostało to zainstalowane. Tę prawdziwą maszynę mieliśmy od roku 1987. […] Maszyna offsetowa, choć czasem się psuła, była jednak nienajgorsza, druk wychodził dobry”37. Obsługujący tę maszynę Tomasz Grudzień wspominał: „W epoce offsetu mieliśmy już papier cięty z drukarni KUL. Podobnie stamtąd pochodziła farba, zmywacze offsetowe itp. Długie lata załatwiał to Andrzej Peciak”38.
Niezależnie od tego, czy był to powielacz białkowy, czy offsetowy, maszyny były przywożone z Europy Zachodniej z wykorzystaniem kanałów przerzutowych. Były również indywidualne akcje szmuglowania sprzętu. Jedną z nich przeprowadził Bernard Nowak.
„W 1986 roku przywiozłem z Paryża od Mirka Chojeckiego offset. […] Przywiozłem go pociągiem, że tak powiem «na żywca», w wielkiej drewnianej skrzyni. Łączyło się to z niezłym stresem. Przez Francję i Niemcy bagaż przejechał bez kłopotu, atrakcje zaczęły się w Polsce. By wydostać paczkę z pociągu, zaproponowałem łapówkę konduktorowi. Ten zawołał kierownika, który miał wpiętą w krawacie główkę Lenina. Wziął ode mnie 500 franków, które mi dał Mirek Chojecki. Nie miałem drobniejszych pieniędzy, więc on, zobaczywszy tę sumę, zbaraniał. Spytał mnie wtedy – «To, co pan właściwie wiezie – i ile pan musi na tym mieć?!…». W Warszawie musiałem podpisać kierownikowi pociągu protokół, w którym mówiłem, że… mi to wszystko zginęło – i że nie mam o to do kolei żadnych pretensji!… Musiałem dać mu paszport, z którego on najpierw mnie spisał i który później wsadził do swojej kieszeni mówiąc, że odda mi w Warszawie. Był więc taki moment, że nie miałem ani paszportu, ani pieniędzy, ani innych dokumentów – ani też tego sprzętu. Wszystko opierało się na zaufaniu do tych kolejarzy, którzy oprócz protokołu zaginięcia dali mi do podpisania zobowiązanie, że nie będę się upominał o zaginiony towar!… Było to tym śmieszniejsze, surrealistyczne i absurdalne, że tym pociągiem, relacji Frankfurt nad Menem–Warszawa, jechała tylko ta jedna paczka – i ona właśnie «zaginęła»!
To nie był koniec tej przygody. W pociągu z Warszawy do Lublina nie było przedziału towarowego, więc musiałem wtarmosić tę olbrzymią skrzynię do przedziału. Skrzynia nie mieściła się jednak, więc, oczywiście, stanęła na korytarzu. Przybiegł natychmiast kolejarz z sokistą i wlepili mi mandat za przewożenie towaru niegabarytowego, a tym samym zakłócanie porządku na kolei. Mimo tych perturbacji skrzynia szczęśliwie przyjechała do Lublina, gdzie z Krzysiem Wasilewskim, jego maluchem, o czwartej rano dotransportowaliśmy ją do mojego garażu. Było to oczywiście lekkomyślne, wieźć taki prezent do siebie, ale cóż – nie bardzo było gdzie i jak”39.
W PRL maszyny do pisania oficjalnie używane w biurach różnych instytucji, były poddane kontroli. Ścisłą kontrolą objęto również maszyny służące do powielania. Z powodu niedoboru sprzętu, jak również różnej jakości druków drugoobiegowych, wydawcy niezależnego ruchu wydawniczego szukali nieoficjalnych dojść do państwowych drukarni. Tak praktykowano w wydawnictwie Aut '82 i Wolnej Spółce Wydawniczej.
Opracował Łukasz Kijek
Przypisy
1 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 3, Spotkania, Lublin 2011, nr 39, s. 230.
2 Tamże, s. 67.
3 Tamże, s. 11.
4 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 3, Spotkania, Lublin 2011, nr 39, s. 106.
5 Tamże, s. 108.
6 Tamże, s. 11.
7 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 3, Spotkania, Lublin 2011, nr 39, s. 139–140.
8 Tamże, s. 167.
9 Tamże, s. 174.
10 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 3, Spotkania, Lublin 2011, nr 39, s. 172.
11 Tamże, s. 174–175.
12 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 7–8 [praca magisterska napisana pod kierunkiem prof. dra hab. Janusza Wrony w Zakładzie Historii Najnowszej UMCS].
13 Papierem w system. Prasa drugoobiegowa w PRL, red. M. Marcinkiewicz, S. Ligarski, Szczecin 2010, s. 165.
14 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 7–8.
15 Bibuła 1976–1989. Od wolnego słowa do wolności, red. W. Borowik i in., Warszawa 2009, s. 30.
16 Bibuła 1976–1989. Od wolnego słowa do wolności, red. W. Borowik i in., Warszawa 2009, s. 29.
17 „Karta” 2006, nr 49.
18 Bibuła 1976–1989. Od wolnego słowa do wolności, red. W. Borowik i in., Warszawa 2009, s. 30.
19 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 1, Siła Wolnego Słowa, Lublin 2009, nr 36, s. 190.
20 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 1, Siła Wolnego Słowa, Lublin 2009, nr 36, s. 175, 185.
21 Sitodruk to jest bardzo dobra technika, Zygmunt Kozicki, fragment relacji świadka historii, http://biblioteka.teatrnn.pl/dlibra/dlibra/docmetadata?id=35771&from=&dirids=1&ver_id=&lp=1&QI=, [dostęp: 14.09.2016].
22 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 93.
23 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 1, Siła Wolnego Słowa, Lublin 2009, nr 36, s. 119.
24 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 17.
25 W katalogach podawana jest informacja, że publikacja ta została wydrukowana metodą sitodruku.
26 Relacja Wojciecha Guza z 5 kwietnia 2011 roku dostępna w Archiwum programu Historia Mówiona realizowanego w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”.
27 Relacja Jana Magierskiego z 3 czerwca 2005 roku dostępna w Archiwum programu Historia Mówiona realizowanego w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”.
28 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 17.
29 Tamże, s. 17.
30 Relacja Wojciecha Guza z 5 kwietnia 2011 roku dostępna w Archiwum programu Historia Mówiona realizowanego w Ośrodku „Brama Grodzka – Teatr NN”.
31 Tamże.
32 „Scriptores”, Drogi do wolności, t. 1, Siła Wolnego Słowa, Lublin 2009, nr 36, s. 93.
33 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 112.
34 Tamże, s. 24.
35 Tamże.
36 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 16, 89.
37 Tamże, s. 74.
38 Tamże, s. 86.
39 E. Kuszyk-Peciak, Niezależny ruch wydawniczy w Lublinie w latach 1983–1989. Wybrane wydawnictwa książkowe, Lublin 2003, s. 123.