Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Cud Lubelski w 1949 roku – miniwykład Agnieszki Przytuły

To był 3 lipca, niedziela. Miała być niedziela taka, jak każda inna, chociaż może nie do końca, bo właśnie wtedy w katedrze odbywał się ingres nowego biskupa lubelskiego, Piotra Kałwy. Było bardzo dużo ludzi, jak to zwykle w niedzielę, i modlili się przed obrazem Matki Bożej, jak każdego dnia. Po południu, mniej więcej około godziny 15.00 osoby modlące się przed obrazem Matki Bożej, zauważyły zmiany na twarzy Maryi.

Jedna z sióstr zakonnych, siostra Stanisława Sadowska, która zmieniała kwiaty przed ołtarzem zauważyła łzy. Pobiegła zaraz do zakrystii do pana kościelnego i powiedziała mu, że Matka Boża płacze. Niestety pan Józef Wójtowicz, bo tak się nazywał, nie uwierzył jej. Powiedział do niej, że te babskie fanaberie to może zostawić sobie w domu. Ale dla świętego spokoju poszedł sprawdzić i ku swemu ogromnemu zdziwieniu również zauważył łzy na obrazie Matki Bożej. Oczywiście wszyscy ludzie, którzy modlili się w tamtym czasie przed obrazem także zauważyli to zjawisko. Powstało ogromne poruszenie, niemalże krzyk, że Matka Boża zapłakała. Ludzie modlili się w katedrze, ale również wybiegali, żeby powiedzieć o tym innym osobom, które natychmiast przychodziły do katedry.

 

Tego samego dnia, 3 lipca wieczorem było już tak dużo ludzi w katedrze, że nie można było do niej ani wejść, ani wyjść. Nie można było też katedry zamknąć z tego powodu. Poproszono zatem o pomoc kleryków z seminarium, którzy mieli kierować tym ruchem i umożliwić po prostu zbadanie zjawiska, bo katedra była w tym czasie niezmiernie zniszczona po działaniach wojennych i przypuszczano po prostu, że jest jakaś wilgoć na ścianie i tak akurat się złożyło, że obraz przemiękł i kropelki wilgoci ukazały się akurat pod okiem. Wyprowadzono więc ludzi, którzy gromadzili się w katedrze do późnej nocy, aby umożliwić zdjęcie obrazu i przeprowadzenie badań. Żeby to jednak było zrobione rzetelnie, należało powołać specjalną komisję, która mogłaby się fachowo wypowiedzieć na ten temat, bo po zdjęciu obrazu ze ściany okazało się, że obraz jest suchy, że łzy, które widnieją na policzku Matki Bożej wcale nie mają nic wspólnego z wilgocią czy też mokrym płótnem, wręcz przeciwnie, rzeczywiście wyglądają jak prawdziwe, naturalne zjawisko. Powołano więc komisję do zbadania tychże łez.

 

Powołano do tej komisji bardzo różne osoby. Był tam i lekarz, i chemik, i prawnik, i historycy sztuki. Fachowcy, którzy mogli na ówczesne czasy dosyć miarodajnie określić, co to jest. Niestety nie udało im się tego stwierdzić. Oficjalny raport, który został wydany po zbadaniu tego zjawiska głosił, że niestety nie udało się ustalić czym jest płyn, który widnieje na obrazie, nie są to ani łzy, ani krew, ponieważ ciecz, która spływała z obrazu Matki Bożej miała też czasami kolor wiśni, czyli wyglądało to tak, jakby Matka Boża płakała krwawymi łzami. Wydano więc oficjalny komunikat, który głosił, że zjawiska tego niestety nie można uznać za cudowne, bo badania nie wykazały, aby to były łzy lub też krew ludzka. Natomiast na ówczesne czasy te badania były bardzo skromnie przeprowadzone i nie było ani odczynników chemicznych, ani możliwości zbadania materiału w warunkach laboratoryjnych, żeby dokładnie określić tę substancję.

 

To jest właśnie początek wydarzeń, które zaczęły się w Lublinie właśnie w lipcu 1949 roku. Bo mimo tego, że oficjalnie nie uznano tego za cud i ówczesny biskup lubelski wydał specjalny list, w którym informował wiernych, że zjawisko na obrazie Matki Bożej z całą pewnością nie jest nadprzyrodzone, gdyż badania tego nie wykazały, jednocześnie podkreślał, że to, co dzieje się w związku z tym zjawiskiem, czyli ogromne pielgrzymki ludzi do katedry, nawrócenia, spowiedzi, z całą pewnością są cudem. Oczywiście ówczesne władze komunistyczne nie mogły przyjąć czegoś takiego, że w Polsce, w PRL-u, w państwie światłym według nich, rozwiniętym, dzieją się takie rzeczy, jak cuda w kościele. Było to nie do pomyślenia, że w PRL, w kraju, który walczy z Kościołem, uważa, że Kościół to jest ciemnogród, zacofanie, że to już dawno średniowiecze, nagle dzieją się cuda i przychodzą ludzie, którzy w to wierzą i którzy są gotowi niemalże życie oddać za to, że to jest prawda. Oczywiście byli tacy ludzie, którzy gotowi byli oddać życie za to i niemalże musieli to zrobić, bo władza zareagowała bardzo drastycznie.

 

Przede wszystkim prasa ówczesna niemalże codziennie drukowała artykuły, które wyśmiewały „cud w katedrze”, nazywając go prowokacją kleru, a ludzi, którzy do katedry przyjeżdżali, a przyjeżdżały ich tysiące nie tylko z Lublina, ale bardzo szybko z całej Polski, nazywano po prostu ciemnogrodem. Natomiast nikt się za bardzo nie przejmował tym, co sobie władza myśli i co robi, bo dla nich, dla ówczesnych ludzi, ważniejsze było to, co niejako było w ich przekonaniu prawdą, czyli to, że w katedrze mogą wyjednać sobie wiele łask. Ale nie było to takie proste, jak się okazało, bo niby plotka, jak nazwano wydarzenia w katedrze – ówczesna władza powiedziała, że jest to plotka rozpuszczana przez kler i jego popleczników po Polsce – na tyle ich zaniepokoiła, że poinformowano bardzo szybko władze w Warszawie o tym, co się dzieje w Lublinie. Warszawa zaś poinformowała Moskwę, więc potraktowano to jednak bardzo poważnie, bo trudno sądzić, że byle plotka była na tyle istotna, aby informować o zjawisku Kreml. Instrukcje przyszły z góry, wiadomo było, że trzeba coś z tym zrobić, że niemożliwe jest, aby coś takiego się w Lublinie działo. W związku z tym po kilku dniach Lublin stał się zamkniętą twierdzą. Nigdzie w Polsce nie można było kupić biletu do Lublina. Nawet ci, którzy pojechali na wakacje, bo był to lipiec, mieli problemy z powrotem do domu, bo pociągi, autobusy, wszelka [komunikacja] niestety do Lublina nie była wpuszczana. W związku z tym poruszenie, które zapanowało wtedy okazało się jeszcze jakby spotęgowane tą reakcją władz. Każdy myślał, że coś w tym musi być, skoro oni tak reagują.

 

Punktem kulminacyjnym tych wydarzeń był dzień 17 lipca. To też była niedziela. Na placu Litewskim ówczesne władze postanowiły zorganizować wiec „antycudowy”, jak to wtedy określano, na który miał obowiązek przybyć każdy pracujący i musiał podpisać listę obecności. Byli także prelegenci, którzy mieli udowadniać, że to, co się dzieje w katedrze jest sfingowane, jest nieprawdziwe, wymyślone. Są to różnego rodzaju sztuczki, na które usiłuje się nabierać porządnych ludzi, odciągając ich od żniw i porządnych prac, jak to wtedy powiedziano. Oczywiście ludzie na plac Litewski przyszli, bo musieli listy obecności podpisać, już zdawano sobie sprawę z tego, że to nie takie proste, aby nie pójść, a potem mieć problemy; więc oczywiście poszli.

 

W czasie, kiedy odbywał się wiec na placu Litewskim, w kościele Ojców Kapucynów po drugiej stronie placu Litewskiego odbywała się msza święta. Bardzo szybko zmieszały się teksty wygłaszane przez ówczesne władze na placu Litewskim z tekstami liturgii. Z jednej strony zaczęły padać hasła: „precz z Kościołem i klerem”, a z drugiej strony ludzie, którzy uczestniczyli we mszy, jak wiemy w małym bardzo kościele, stali na zewnątrz, zaczęli krzyczeć hasła antyrządowe. Także wybuchło dosyć spore zamieszanie i w tym momencie, kiedy zaczęły się pewnego rodzaju przepychanki między ludźmi, do akcji wkroczyło UB. Byli to funkcjonariusze w ubraniach cywilnych, czyli na pierwszy rzut oka nierozpoznawalni, którzy najbardziej aktywnych, czy też tych, którzy wychodzili z kościoła i komentowali, oznaczyli ich ubrania kredą. Był to znak dla innych funkcjonariuszy milicji, że te osoby po prostu należy aresztować. Wyciągano więc je z tłumu, prowadzono na samochody ciężarowe, które były przygotowane i aresztowano. Kiedy ludzie zorientowali się w sytuacji, zaczęli uciekać. Każdy wiedział, co może go spotkać. Ale nie było to takie proste. Całe centrum miasta było zamknięte. Wszędzie stały szpalery milicji, samochody ciężarowe i nie można było wyjść bez problemu z centrum, nawet jeżeli było się tam tylko przypadkiem. I właśnie wtedy zaczął się dramat dla większości osób, które wierzyły w cud. Złapane z ulicznej łapanki, wciągnięte na samochody, zostały zawiezione do ówczesnych komend milicji i ewentualnie do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa, gdzie zostały zamknięte, aresztowane. Ale była to tak ogromna liczba osób, że ówczesne warunki nie przewidywały aresztowania takiego tłumu.

 

W związku z tym ludzi tych zamykano w piwnicach, w różnego rodzaju ciemnych pomieszczeniach, w schowkach, komórkach, gdzieś na schodach, w jakichś takich schowkach z węglem. Przeważnie osoby te spędzały tam dwa do trzech dni i mogły tylko pomarzyć o tym, żeby skorzystać z toalety, czy napić się wody. Potem pojedynczo osoby były wyciągane na przesłuchania, ewentualnie znowu ładowane na zwykłe ciężarowe samochody i wywożone na Zamek Lubelski, który był wtedy więzieniem i który stał się dla wielu z nich na ponad rok domem, bo większość aresztowanych za cud spędziła tam tyle czasu. Tylko niewiele z tych osób doczekało się procesów, a jeżeli już takie procesy się odbyły, były tylko dla nich niestety z niekorzyścią. Wszystkie osoby, które zostały aresztowane w związku z cudem, zostały oskarżone o próbę obalenia ustroju. Było to wtedy naprawdę bardzo poważne przestępstwo, za które groziło nawet do sześciu lat więzienia i zdarzyło się tak, że takie wyroki również zapadały. Natomiast najczęściej ludzie ci bez wyroków siedzieli w więzieniu. Zachowały się do dnia dzisiejszego wspomnienia wielu osób z tamtego czasu, które przejmują niesamowicie, czasu młodości dla wielu, bo większość aresztowanych to byli przeważnie młodzi ludzie, bądź studenci KUL, bądź uczniowie szkół średnich, ale nie tylko. To były bardzo różne osoby. Natomiast dla nich cała ta sytuacja przypominała po prostu drugą wojnę i gestapowską łapankę.

 

Pani Lucyna Kochańska aresztowana właśnie na placu Litewskim 17 lipca wspomina swoje aresztowanie w ten sposób: „na drugi dzień przewożą nas do UB, na ulicę Chopina. Siedzimy w piwnicach, częściowo z węglem. Stąd wzywają nas na przesłuchania kilka razy dziennie. Zadają pytania. Ja wciąż daję te same odpowiedzi. Po dwóch dniach o brzasku dnia wywożą na Zamek. Przebrane w jakieś brudne spodnie i bluzy, na nogi ogromne, sznurowane drewniaki. Teraz do celi. Na mniej więcej 16 metrach kwadratowych jest nas około pięćdziesięciu kobiet. Jest to tak zwana kwarantanna. Nie ma tu łóżek, nie ma krzeseł, leżymy pokotem, jedna obok drugiej. 22 lipca dano nam pierwszy posiłek. Miska zupy, chyba z brukwi, bez łyżek. Zupa ma specyficzny zapach, czuć, że coś tam dodano. Nie mogę tego jeść. Na noc drewniaki wystawiamy na korytarz, ale w nocy z trzaskiem otwierają się drzwi. Dają nam dwie minuty na włożenie drewniaków, w łachmanach i tak jak jesteśmy, musimy stanąć w szeregu wyprostowane. Jedna melduje stan więźniów. Raz zdarzyło się takie przeszkolenie dwa razy w ciągu nocy, nie licząc tego, że ta lub owa jest wzywana na śledztwo. Czekamy już chore, gorączkujące. Widać to bez sprawdzania termometrem. Ja jestem młoda, nie choruję. Mam 21 lat. Ale są tu i starsze kobiety. Jest gospodyni wiejska i matka małych dzieci. Jeszcze jedno przeszkolenie, zanim nas przydzielą do innych cel po kwarantannie. Spędzają nas do bramy. Słyszę jak wojskowy manipuluje pistoletem. Przeżywam swoją śmierć. Wierzę, że on nas zabije. Czuję okrutny strach".

 

To tylko jedno ze wspomnień. Wspomnień jest niesamowicie dużo. Każdy przeżywał to inaczej. Ludzie wyrwani z codziennego świata, ze swoich obowiązków, z domów, z pracy, ze studiów zamknięci w więzieniu, nieznający swojej przyszłości. Tak naprawdę mogli wyrzec się wiary, bo taka była propozycja. Podpisz nam, że nie wierzysz, podpisz nam, że wiesz, że to było sfałszowane, że to wymyślili księża i idziesz do domu. Ale prawie nikt nie podpisał. Prawie nikt. Nieznana jest dokładna liczba aresztowanych. Na pewno liczy się już to w tysiącach. Pewnie byli tacy, którzy się złamali, ale myślę, że było ich niewielu. Przeważnie każdy z nich spędził w więzieniu na Zamku rok czasu. Potem dzięki układom zawartym między prymasem Wyszyńskim a ówczesnym rządem PRL zwolniono większość tych osób. Wyszli na wolność, ale to nie była dla nich wolność. Nie mogli wrócić na studia. Stracili pracę. Musieli meldować się na milicji jako element szczególnie niebezpieczny. Nie wiedzieli, co mają ze sobą zrobić. Do dzisiaj tamte czasy są bardzo żywe w ich pamięci. Świadków jest coraz mniej i każdego dnia pewnie będą odchodzić nawet ci, którzy czują się dzisiaj nawet w miarę dobrze. Ale zostały ich wspomnienia. A w katedrze wciąż został obraz Matki Bożej, przed którym każdego dnia, chyba o każdej porze modlą się ludzie. Modlą, proszą, dziękują. Zostawiają wota, tabliczki dziękczynne. Niejako od tamtej pory katedra jest podwójnie nawiedzana, raz: dlatego, że jest to miejsce święte, dla wielu miejsce spotkania z Bogiem, a dwa: jest to miejsce szczególnej pamięci czasów, które chciały przekreślić Kościół i Pana Boga. Ale się nie udało. Na szczęście.

 

Agniszka Przytuła