Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Nechama Tec „Mój dawny świat”

Fragment książki Nechamy Tec pt. Suche łzy. Opowieść o utraconym dzieciństwie.

Nechama Tec „Mój dawny świat”
Nechama Tec, zdjęcie z archiwum Leory Tec

Spis treści

[RozwińZwiń]

Mój dawny światBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Lublin jest starym miastem, które już w czternastym wieku nabrało w Polsce dużego znaczenia. Nad jego starą, podupadłą i zaniedbaną częścią górował zamek zbudowany na początku czternastego wieku, stojący na wzgórzu i otoczony masywnym kamiennym murem. W czternastym wieku, kiedy stanowił siedzibę króla Kazimierza Wielkiego, musiał sprawiać imponujące wrażenie. Teraz jedynie jego rozmiary świadczyły o dawnej świetności. Przez wiele wieków od czasów Kazimierza służył jako więzienie, nabierając odpowiednio ponurego wyglądu. W pobliskim otoczeniu murów znajdowały się parterowe domki – niektóre służyły za mieszkania, w innych mieściły się sklepy. Skupione razem, wciąż trzymające się mocno w posadach, ale wymagające farby i remontu, tworzyły rozległy, koślawy krąg, przerywany przez wąskie, kręte uliczki kryte brukiem. Przez większość dnia słońce z trudem tutaj docierało. Im dalej od starego zamku stały budynki, tym lepszy był ich wygląd i warunki do zamieszkania. 

Po jakimś czasie nierówny krąg ulic i domów kończył się, a wraz z nim stare wrogie miasto. Nowszą część Lublina, stykającą się bezpośrednio ze starą, tworzyły niewielkie fabryki, warsztaty, sklepy i budynki mieszkalne. Choć ładniejsza niż stare miasto, dzielnica ta nie była w żadnym razie najlepszą częścią Lublina. Trzecia i najładniejsza dzielnica powstała na wprost starego miasta: znajdowały się tam dwa piękne parki, szerokie ulice, nowoczesne budynki i eleganckie sklepy.

Jak na Polskę, Lublin był dużym miastem. Około jedną trzecią 120 000 jego mieszkańców stanowili Żydzi, z których większość wolała mieszkać w dzielnicy żydowskiej w obrębie starego miasta. Zamożniejsi Żydzi i ci, którzy dążyli do asymilacji, mieszkali w nowej, głównie chrześcijańskiej części miasta. Moi rodzice przenieśli się tam, kiedy byłam jeszcze niemowlęciem.

Ojciec, odgrywający bardzo ważną rolę w moim życiu, miał dwadzieścia siedem lat, kiedy przyszłam na świat. Był nietuzinkowym człowiekiem o dość niezwykłych poglądach na temat religii i tożsamości żydowskiej. W młodych latach przygotowywano go do zawodu rabina. Był wybijającym się studentem lubelskiej jesziwy, znanej z wysokiego poziomu nauczania. Dał się tam poznać z nadmiernie na swój wiek rozwiniętego zmysłu krytycznego, który kazał mu kwestionować sens i znaczenie religii.

Na własną rękę i wbrew woli nauczycieli studiował Kabałę, mistyczne dzieło z okresu średniowiecza. W końcu zaczął poddawać w wątpliwość poglądy swoich nauczycieli. Ich odpowiedzi nie zadowalały go. Zalecano mu, aby mniej pytał, a więcej wierzył. Nie zastosował się do tych rad. Doszło więc do bezpośredniej konfrontacji między nim a nauczycielami i tym sposobem jego religijna edukacja dobiegła końca.

Kiedy już opuścił jesziwę, nie szczędził wysiłków, aby buntować się przeciw tradycyjnym praktykom religijnym. W Jom Kipur, Sądny Dzień, kiedy wszyscy Żydzi powinni pościć, celowo nie poskramiał swego apetytu. Co więcej, w ten najuroczystszy dzień w roku, jak również w inne ważne święta, jadł szynkę i rozmaite niekoszerne potrawy. Lubił także opowiadać historie wyśmiewające hipokryzję religijnych Żydów.

Ale chociaż uważał siebie za ateistę, jego zainteresowanie chrześcijańskimi zwyczajami nie naruszało tradycyjnego porządku w naszym domu. Moja matka przestrzegała reguł koszerności, zapalała świece, odmawiała wymagane modlitwy i serwowała tradycyjne potrawy. A kiedy mój ojciec miał ochotę na szynkę, co rzeczywiście często się zdarzało, otrzymywał ją na specjalnym nakryciu.

Niewątpliwie specyficzny stosunek mojej matki do religii sprawiał, że ojciec nie ingerował w jej praktyki. Była Żydówką w sposób niemalże instynktowny, przestrzegając religijnych zwyczajów naturalnie i wręcz odruchowo. Stosowała je bez trudu i z pełnym przekonaniem. Jeśli idzie o religię, to nigdy nie próbowała nikogo do niej przekonywać ani niczego udowadniać. Zachowywała się w taki, a nie inny sposób, nie wyobrażając sobie, że mogłaby inaczej. Nigdy nie wyjaśniała mnie ani mojej siostrze, co to znaczy być Żydem czy też jak powinnyśmy się czuć jako Żydówki. Tę część naszego wykształcenia pozostawiała wyłącznie ojcu.

Bardzo wcześnie zdałam sobie sprawę z mojego „nieżydowskiego" wyglądu. Jasnowłosa i niebieskooka wyglądałam jak „typowa Polka". Wiedziałam, że stanowi to swego rodzaju ochronę i że inni Żydzi znajdują są w mniej szczęśliwym położeniu.

Słyszałam o młodych polskich antysemitach, którzy buszowali po ulicach, bijąc Żydów z tego tylko powodu, że są Żydami. Kiedyś sama miałam okazję ujrzeć takich wyrostków paradujących przed żydowskimi sklepami i wykrzykujących wrogie hasła: „Nie kupujcie u parszywych Żydów! Żydzi to krwiopijcy! Złodzieje! Zabójcy Chrystusa!"

Kiedy dochodziło do podobnych napaści, zamykano wszystkie sklepy. Ani Żydzi, ani Polacy nie odważali się wejść do sklepu otoczonego przez antysemicki tłum. Zwykle w takich chwilach policji nie było w polu widzenia.

Podobne incydenty dziwnie mnie fascynowały. Zamiast ich unikać, chciałam je oglądać, czując, że jeśli uda mi się zachować spokój, sprawcy nie rozpoznają we mnie Żydówki. Mimo to, przyglądając się i udając obojętność, wewnątrz drżałam. Lęk, złość, niesmak, i – co dziwne – silne uczucie satysfakcji składały się na moją reakcję. Dlaczego satysfakcji? Bo wykiwałam wroga! Byłam sprytniejsza niż oni, ponieważ nie rozpoznali we mnie Żydówki. Ostatecznie więc nie byli tacy silni!

Wzrastałam w przekonaniu, że Żydzi są pogardzani i że cierpią tylko dlatego, iż są Żydami. W nienachalny i oględny sposób mój ojciec wyjaśniał mi, co to znaczy być Żydem. Zaznaczał, że kwestia urodzenia jest dziełem przypadku i że nie ma powodu, aby być dumnym czy też wstydzić się tego, kim się jest. Żydzi cierpią z powodu takiego właśnie przypadkowego zrządzenia losu i aby uniknąć cierpień, muszą się zasymilować. Zaczynałam rozumieć, że dla ojca asymilacja powinna być z natury rzeczy procesem powolnym i stopniowym, a także wolnym od nacisków. Ale chociaż był zwolennikiem asymilacji, twierdził także, że Żydzi nie powinni wypierać się swego pochodzenia.

Akceptowałam jego poglądy automatycznie, nie zastanawiając się wiele nad tymi kwestiami. Nie przeszkadzał mi fakt, że ojciec nigdy nie wyjaśnił mi; jak mogę ulec asymilacji bez wypierania się mojego pochodzenia. Nie dostrzegałam w tym sprzeczności. „Kiedyś – myślałam – w odległej przyszłości, zostanę Polką w pełnym sensie tego słowa".

Wiedziałam, że moi rodzice nigdy nie zdołają się całkowicie zasymilować. Byli zbyt „żydowscy" i to nie tyle ze względu na ich fizyczny wygląd, ile z uwagi na cały wachlarz specyficznych cech. Ich pierwszym językiem był jidysz, natomiast znajomość polskiego była ograniczona.

Jidysz miał specyficzną fleksję, wyrażenia i składnię, a tym z kolei towarzyszyła szczególna mimika, gestykulacja i ruchy, które Polacy-chrześcijanie uznawali za „typowo żydowskie".

Sami Żydzi nie lubili tych specyficznie żydowskich wyróżników. Świadomie chronili mnie i moją siostrę przed ich nabyciem. Mimo że łatwiej im było posługiwać się jidysz, rodzice mówili do nas wyłącznie po polsku. Kiedy tylko wyraziłam zainteresowanie językiem żydowskim, ojciec zniechęcał mnie, mówiąc, że jidysz nie jest właściwie językiem i że ważniejsza jest dla mnie znajomość polskiego. I tak, chcąc mu sprawić przyjemność, trzymałam się polskiego. Co więcej, zamiast nazywać mnie moim hebrajskim imieniem Nechama, nadali mi polskie imię Hela, najczęściej wołając na mnie Helka.     

Mieszkanie w chrześcijańskiej dzielnicy Lublina sprzyjało dalszemu oddzieleniu nas od żydowskich wpływów. Mieszkaliśmy na Pijarskiej, jednej z bocznych uliczek odchodzących od najładniejszej ulicy Lublina, Krakowskiego Przedmieścia. Nasze mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze. Mały przedpokój prowadził do kuchni, którą z kolei wchodziło się do salonu-jadalni. Pośród tego dużego słonecznego pokoju stał masywny stół otoczony dwunastoma równie masywnymi krzesłami. Stanowił on centrum życia rodzinnego, miejsce czytania i zabawy.

Mieliśmy elektryczność i bieżącą wodę – co samo w sobie stanowiło oznakę postępu. Wiele domów, zwłaszcza te w żydowskiej dzielnicy i niektóre z nowszej części Lublina, nie miało bieżącej wody, a nawet elektryczności. Nieznany był mi dom, gdzie by istniało centralne ogrzewanie albo gdzie by używano elektryczności czy gazu do gotowania. Nasza kuchnia, jak większość innych, miała kaflowy piec, w którym palono drewnem i węglem. W zimie pozostałą część mieszkania ogrzewano piecami wbudowanymi w ściany – w każdym z nich trzeba było oddzielnie rozpalać.

Ze względu na lokalizację, większość lokatorów w naszej kamienicy stanowili chrześcijanie, lecz mimo to jedynymi sąsiadami, których znaliśmy, byli Żydzi. Nasi chrześcijańscy sąsiedzi, zarówno dorośli, jak i dzieci, byli mi zupełnie obcy. Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, dlaczego tak jest, ani też nigdy mi to nie przeszkadzało. Faktycznie dopiero później uprzytomniłam sobie, że chociaż mieszkałam w chrześcijańskiej części miasta, nigdy nie udało mi się wejść do chrześcijańskiego świata.

Lubiłam naszą cichą, spokojną dzielnicę, ale lubiłam także odwiedzać inne. Hałas, tłum uliczny, rozmaite donośne odgłosy starego miasta miały dla mnie szczególny urok. Podobnie miejscowy targ, usytuowany na wzniesieniu i zajmujący znaczny teren, służący jako łącznik między starymi a nowszymi częściami Lublina. Było to gwarne i tętniące życiem miejsce, pełne przeróżnych towarów przemysłowych, jak również produktów rolniczych dostarczanych przez okolicznych chłopów na wozach zaprzężonych w konie – mleka, sera i masła, świeżych warzyw i owoców, a także ręcznie tkanych materiałów, drewniaków i garnków.

Zanim jeszcze poszłam do szkoły, uwielbiałam towarzyszyć matce w wyprawach na targ. Jako że cierpiała na chroniczne schorzenie zatok i nie czuła smaku, zabierała mnie ze sobą, żebym pomogła jej wybrać najświeższe produkty. Była przekonana, że ojciec zasługuje na to, co najlepsze, zaś mój zmysł smaku i węchu jest niezawodny. Nierzadko sprzedający patrzyli na mnie wrogo, wiedząc, że moja decyzja może odwieść matkę od zakupu. Niektórzy z nich drwili, mrucząc pod nosem, że taki dzieciak jak ja nie ma pojęcia o jakości towarów, ale nie udawało im się mnie speszyć. Czasami, kiedy sprzedawca był wyjątkowo nieprzyjemny, uznawałam towar za nieodpowiedni, nawet kiedy tak nie było.

W czasie tych wypraw szczególnie fascynowali mnie zawodowi nosiwodowie, balansujący drewnianymi drągami opartymi na ramionach, na końcach których zawieszone były wiadra. Poruszali się w charakterystyczny sposób, ostrzegając ludzi, aby usunęli się z drogi, podczas gdy woda pryskała z wiader na boki. Byli tam także staruszkowie z tobołkami wyglądającymi równie staro, jak ich właściciele. Wykrzykiwali śpiewnym głosem, że kupują starocie, wszystko co popadnie, i że płacą bardzo dobrze. Jeśli się nie wiedziało, kim są i co mówią, nie sposób było zrozumieć ich okrzyków. Nigdy nie wiedziałam też, co robią z tymi rupieciami, które istotnie kupowali. Miejscowi żebracy również przedstawiali dla mnie atrakcję, częściowo dlatego, że byli tak wygadani, a częściowo ze względu na ich malowniczy wygląd. Matka pozwalała mi dawać im parę groszy. Wierzyła w ich prośby, nigdy nie wątpiąc, że znajdują się w wielkiej potrzebie.

Moi rodzice żywili wielki szacunek dla nauki. Wierzyli, że wykształcenie jest najcenniejszym i najtrwalszym dobrem, jakie człowiek powinien za wszelką cenę zdobyć. Oboje, choć z różnych powodów, zmuszeni byli wcześniej przerwać naukę w szkole – ojciec dlatego, że został sierotą i musiał sam zarabiać na utrzymanie, a matka dlatego, że jej własna matka była przeciwna idei kształcenia kobiet.

Niewątpliwie, aby wynagrodzić swoje braki, postanowili, że ja i moja siostra powinnyśmy otrzymać możliwie najlepsze wykształcenie. Zapisali nas do doskonałej i drogiej szkoły prywatnej należącej do żydowskich właścicieli. Uczęszczali do niej wyłącznie uczniowie z zamożnych żydowskich rodzin. Jednak klimat panujący w szkole świadczył o staraniach zmierzających do umniejszania znaczenia spraw o religijnym czy specyficznie żydowskim charakterze.

Moje pierwsze zetknięcie z dyrektorem szkoły było przykrym przeżyciem. Na jego widok oniemiałam i przylgnęłam do matki, rozpaczliwie starając się za nią schować. Nasze niefortunne spotkanie zakończył słowami: „Mam nadzieję, że będziesz uczyła się równie dobrze, jak twoja siostra". Już wtedy wiedziałam, że tak się nie stanie. Właściwie nie widziałam wielkiego sensu w podobnych staraniach. Nacisk, jaki rodzice kładli na naukę, robił na mnie niewielkie wrażenie. Uczyłam się słabo, pisałam niestarannie i ciągle zapominałam odrobić lekcje. Często także budziłam się z bólem brzucha – niewykluczone że wyimaginowanym, chociaż dla mojej mamy na tyle wiarygodnym, iż pozwalała mi zostać w domu.

LiteraturaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Źródło: Nechama Tec, Suche łzy. Opowieść o utraconym dzieciństwie, tłum. Katarzyna Mantorska, Monika Adamczyk-Garbowska, Baobab, Warszawa 2005.