Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Zygmunt Mikulski (1920–1998)

Zygmunt Mikulski [pseudonimy i kryptonimy: Asystent Zoila, Attikus, Barbapapa, J.T., Jan Radomski, Ijon, Iljon, Krzysztof Janicki, (m), M., M.Z., MECH, (mik), Protazy, Radamantys, Stanisław Sobolewski, Stefan Zieliński, Tadeusz Borowiec, (z), z.m., (z.m.), Z.M., Zet., (zm)]

Poeta, prozaik, eseista, krytyk literacki, publicysta.

Spis treści

[RozwińZwiń]

BiogramBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Urodził się 25 lipca 1920 roku w Smogorzowie (powiat kozienicki, województwo kieleckie). Jego ojciec, Stanisław Mikulski, był kolejarzem, a matka, Izabella z Krasickich – wiejską nauczycielką. Gdy miał 5 lat, ojca przeniesiono służbowo do Lublina i cała rodzina zamieszkała w mieście nad Bystrzycą na stałe (wychowywał się w dzielnicy Dziesiąta). W 1938 roku ukończył Gimnazjum im. Stanisława Staszica, a także został mistrzem Lublina w biegu na 100 metrów (z czasem 11,3 sek.) i w skoku w dal (z wynikiem 6 m 52 cm). W okresie szkolnym po raz pierwszy zetknął się bliżej z literaturą, m.in. za sprawą swojego kolegi z gimnazjum – Jerzego Pleśniarowicza (wraz m.in. z Pleśniarowiczem, Zygmuntem Kałużyńskim, Julią Hartwig i Anną Kamieńską współpracował z międzyszkolnym czasopismem „W Słońce”, którego redakcja mieściła się w Gimnazjum im. Hetmana Jana Zamoyskiego).

Jego studia filozoficzne na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim przerwał wybuch wojny. W okresie okupacji przebywał w Lublinie, znajdując zatrudnienie w powiatowej spółdzielni rolniczej (najpierw jako pracownik fizyczny, potem – jako urzędnik). W tym czasie uczestniczył też w rozmowach o filozofii, literaturze i sztuce odbywających się w mieszkaniu mecenasa Tadeusza Grafczyńskiego przy ul. Niecałej 11, a niekiedy w podlubelskich Zemborzycach (oprócz siostrzeńca Grafczyńskiego – Zygmunta Kałużyńskiego, w spotkaniach tych brali udział Jerzy Pleśniarowicz, Anna Kamieńska i Julia Hartwig).

W 1944 roku, po wyzwoleniu, zgłosił się do pracy w Polskim Radiu, a następnie został referentem prasowym Resortu Kultury i Sztuki PKWN. W latach 1945–1948 studiował filozofię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, równolegle pracując jako dziennikarz w „Gazecie Lubelskiej” (1945–1947). W latach 1947–1949 był zatrudniony w redakcji „Życia Lubelskiego” (początkowo jako redaktor techniczny, następnie jako dziennikarz), a w latach 1949–1972 – w redakcji „Sztandaru Ludu”, gdzie od roku 1956 do 1972 redagował cotygodniowy dodatek o tematyce kulturalnej „Kultura i Życie”. Przez długi czas związany z „Kameną”: w latach 1963–1965 jako sekretarz, po 1972 roku jako kierownik działu literackiego, a w okresie 1978–1980 – ponownie jako sekretarz. Na łamach „Kameny” publikował liczne wiersze, artykuły i felietony, m.in. w cyklach Proszę państwa (1965), Minuta myślenia (1966) i Listy do Gerwazego (1978), a także prowadził stałą rubrykę porad literackich pt. Poczta literacka (1979). W 1980 roku przeszedł na emeryturę. W 1989 roku na łamach „Sztandaru Ludu” ukazywał się cykl jego felietonów Dawny literacki Lublin.

W 1951 roku wstąpił do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. W latach 1967–1973 był członkiem lubelskiego Komitetu Wojewódzkiego PZPR, a w latach 1965–1973 – radnym Wojewódzkiej Rady Narodowej w Lublinie. Od roku 1948 członek Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, a następnie Stowarzyszenia Dziennikarzy RP. Od lat 40. do 1998 roku należał do Związku Literatów Polskich – do 1956 roku jako członek kandydat, a potem jako członek rzeczywisty. W latach 1964–1975 sprawował przez trzy kadencje funkcję prezesa lubelskiego Oddziału ZLP.

Oprócz uprawiania lekkoatletyki grywał w piłkę siatkową i ping-ponga, a także w szachy. Znawca i miłośnik twórczości Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Zmarł 11 lutego 1998 roku w Lublinie. Pochowany na lubelskim cmentarzu przy ul. Unickiej.

Działalność twórczaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Jako poeta Zygmunt Mikulski debiutował w 1944 roku, drukując w trzecim numerze lubelskiego „Stańczyka” utwór pt. Niebezpieczeństwa dezorientacji1. Był autorem pięciu zbiorów poetyckich: Dziesięć wierszy (1958), Spacery lubelskie (1960), Czerwiec przez kalkę (1969), Do rymu (1982) i Obok (1995). W 2002 roku, kilka lat po śmierci Mikulskiego, jego twórczość liryczną przypomniano, publikując tom Wiersze ze wstępem Ziemowita Fedeckiego. Swoje wspomnienia z lat dzieciństwa i wczesnej młodości Mikulski zawarł w książce Tamten Lublin (1975) oraz publikacji Czterdzieści lat temu, czyli przedwczoraj (1984), wydanej z okazji czterdziestej rocznicy wyzwolenia Lublina. Po powrocie z podróży do Wietnamu opublikował zbiór reportaży Listy spod lieu (1972). Autor licznych reportaży, recenzji, artykułów i felietonów ogłaszanych drukiem na łamach wielu różnych czasopismach ogólnokrajowych i regionalnych, a także w prasie zagranicznej. Opracował i opatrzył wstępem tom Poezje Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego (1990).

O poezji i samym sobieBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

O potrzebie spisywania wspomnień

(...) chciałbym przelać na papier Lublin mojej młodości. Klimat miasta. Lata szkolne. Narodziny świadomości literackiej, w czym spory miał udział mój kolega z gimnazjum Jerzy Pleśniarowicz; młodzież poetycką owego okresu: Annę Kamieńską, Julię Hartwig, Zygmunta Kałużyńskiego. Wydawaliśmy pismo „W Słońce”. Chciałbym wrócić pamięcią do Dziesiątej, wtedy jeszcze pół-wiejskiej, z czystą wodą do kąpieli w Czerniejówce, z kilkumetrowymi głębinami przy moście w Abramowicach.

Cyt. za: Romuald Wiśniewski, Wypracowanie domowe, „Kamena” 1971, nr 10, s. 4–5.

O czasach gimnazjalnych, pierwszych kontaktach z poezją i przedwojennym życiu literackim w Lublinie

492. Wspomnienia gimnazjalisty. Skąd ten numer w tytule? Taki miało Państwowe Gimnazjum im. Stanisława Staszica po reformie szkolnictwa, która nastąpiła, dokładnie nie pamiętam, w pierwszych latach trzydziestych. Nosiliśmy go na tarczach mundurów. Pan profesor Jan Dobrzański ułatwił nam zapamiętanie daty odkrycia Ameryki, podając, że jest o równe tysiąc większa od numeru „Staszica”.

To było jednak już w nowej – obecnej – siedzibie gimnazjum przy Alejach Racławickich 26. Poprzednia była na Narutowicza 12. Kto dziś pamięta, że ta ulica nazywała się Namiestnikowską? Zacząłem tam chodzić – sam już nie wierzę – w roku 1929. Dla mnie rok szkolny zaczął się... zmianą czapki. Przed moim przyjęciem do szkoły nosiło się czapki koloru amarantowego i taką mi zafundowano na rozpoczęcie roku, tymczasem zaraz na początku ten amarant zmieniono na błękit, tak więc poprzednią czapkę miałem tylko dla fasonu przed lustrem. Ale próżno starałbym się o opisanie awansu, którego doznałem jako „gimnazjalista”. Już nie chodziło o sam szczebel wyżej w edukacji. Zostałem wprowadzony w świat mi nie znany, nie zawaham się powiedzieć, że wprost tajemniczy, leżący gdzieś powyżej dotychczasowych doświadczeń uczniowskich, otwierający jakiś nieokreślony sezam kultury, wiedzy, stylu życia. W szkole powszechnej jeden nauczyciel był od wszystkich arytmetyk, przyród, języków polskich, tu od każdego przedmiotu był inny. A nawet i oni się zmieniali, czyli trzeba było modyfikować uczniowski sposób postępowania, bo osobowość wykładowcy, jego nawyki i obyczaj nie są tu bez znaczenia. Czułem jednak, że tych trochę wiadomości, jakie zyskuję w trakcie nauki, to zaledwie wstęp, przedsmak prawdziwej wiedzy, która – do licha – nie wiadomo, czy będzie kiedyś mi dostępna.

Zygmunt Mikulski, 492. Wspomnienia gimnazjalisty, „Kamena” 1986, nr 19, s. 4.

 

Z Jerzym Pleśniarowiczem zetknąłem się po raz pierwszy w roku 1932, w trzeciej klasie gimnazjum Staszica w Lublinie. Obaj mieliśmy po dwanaście lat. Od razu zaskoczył mnie swoją innością, jakby nieprzystosowaniem do środowiska tych wczesnych kilkunastolatków, którymi wówczas byliśmy. (...) Z klasy trzeciej Pleśniarowicz wyszedł nie dotrwawszy do końca roku. Zapadł na płuca i musiał naukę przerwać. Po raz drugi – na dłużej – spotkałem się z nim po trzech latach, w klasie piątej. To już było zaskoczenie w wymiarze większym niż „pejzaż” na miejscu „obrazu”. To był Pleśniarowicz w okresie najwyższego spełnienia, intelektu, intuicji, przedsiębiorczości, zamierzeń i poetyckiego temperamentu. (...) Szczególne: temu koledze i rówieśnikowi byłem pod względem umysłowym bardziej podległy niż najwyżej ocenianym osobistościom z grona nauczycielskiego. Wolałem dostać dwójkę na „wywiadówce” niż spotkać się z ujemną oceną kolegi. Tym bardziej, że za jego sprawą nauczyłem się krytycznie patrzeć na oceny, których znaczenia jako ustalonych przez dorosłych ani śniło mi się kiedyś podważyć.

Ale co poszerzyło zakres zainteresowań do niedawna formowanych rygorem szkolnym, to zainteresowanie dla poezji. Za sprawą Pleśniarowicza przekonałem się, że wiersz to nie kawałek tekstu, którego trzeba nauczyć się na pamięć, bo jest wmontowany w podręcznik języka polskiego, ale coś, co atakuje wyobraźnię nie mniej energicznie od gry w dwa ognie i zbiórki harcerskiej. Tak więc w naszym rozkładzie jazdy kursował Gałuszka, Tuwim, Zegadłowicz, przede wszystkim ci, którzy zostali ujęci antologią Galińskiego zatytułowaną Poezja Polski odrodzonej. Upartych dwóch czytelników tej książki – poza naszymi wypożyczeniami leżącej martwo na bibliotecznym regale – miała kolejowa biblioteka znajdująca się na ulicy 1 Maja, a więc kilka kroków od mieszkania Pleśniarowicza. Z czasem doszła Kuźnia Młodych z wierszami takich autorów, jak Jan Twardowski, Ryszard Matuszewski, Eugeniusz Zieliński (nazwisko dziś nie znane), a w późniejszym okresie tego pisma – Witold Wirpsza, Roman Sadowski, Erwin Axer, Tadeusz Hołuj.

Tak, to drugie zetknięcie się z Pleśniarowiczem było dla mnie – nie zamierzonym i nie wypracowanym – awansem przewyższającym przejście ze szkoły powszechnej do gimnazjum. Wyobraźmy sobie, co przeżywa młody chłopiec, który nauczył się pływać, a więc – o dziwo – utrzymuje się na powierzchni wody, który posiadł umiejętność jazdy na rowerze. Przełóżmy to sobie na kategorie intelektualne, a stanie się jasne, czym było dla mnie nieoczekiwane przejście w wyższy świat.

Zygmunt Mikulski, Przodownik i przewodnik, „Akcent” 1987, nr 4, s. 180–181.

 

A szkolna gazetka ścienna... Na ścianie korytarza w gimnazjum Staszica błysnęło sensacją: pismo dla uczniów przez uczniów redagowane. Co do terminu „pismo” prasoznawca zgłosi uzasadnione zastrzeżenie, bo jeden egzemplarz, w dodatku maszynopisu, wiosny wydawniczej nie czyni, ale daj Bóg niejednemu z dzisiejszych regularnych, na garnuszku wydawnictwa periodyków taką poczytność, jaką miała ta uczniowska improwizacja. No bo wiersze kolegów, żarciki dotyczące realiów szkoły, teksty prezentujące stanowisko młodych w sprawach kultury, a podawane z nieodzowną dla wieku bezkompromisowością – jak to mogło przejść mimo i nie rozżarzać ciekawością młodych oczu. Redaktorem był Pleśniarowicz, ale i oprócz niego da się wymienić kilka nazwisk dziś już znanych i obrosłych renomą: Zygmunt Kałużyński. Nie przypuszczało się, że ten kpiarz, który wystartował jako humorysta, zajmie się później całkiem poważną krytyką filmową (...).

Gablotki ściennej gazetki zawsze były oblepione spojrzeniami, na nowy numer czekało się i pożerało się go wzrokiem nie tylko dlatego, że za darmo. Niech obruszą się nauczyciele, ale takiej koncentracji zaciekawienia nie było przed żadną salą lekcyjną.

Wychodziło również w Lublinie pismo międzyszkolne „W Słońce”. Szczególne, że jego redakcja mieściła się w gimnazjum Zamoyskiego, które było realne. I tu naczelnym Pleśniarowicz. Wprawdzie nie jedynym, bo na tym stanowisku nie mógł znajdować się ktoś z klas niższych, a matura czyniła rozbrat z pismem, ale za jego – Pleśniarowicza – kadencji było najżywiej, najruchliwiej i najpoetyczniej. Tu celowały wszystkie uczniowskie aspiracje literackie.

Kiedyś na zebranie przyszedł Józef Łobodowski. Wprawdzie nie był jeszcze laureatem Nagrody Młodych Polskiej Akademii Literatury, ale już kimś znanym i drukowanym, więc napięcie („Przyjdzie Łobodowski!”) nie mogło nie być zasadniczym czynnikiem atmosfery tamtego asamblée. (...) Przyszedł niemal w roboczym kombinezonie (spięta klamrą kurtka, po wojnie ochrzczona mianem battle dress), wcale nie zabiegał o uznanie pozycji literackiej od strony tekstyliów. Zresztą obrazoburcą był zawsze. Na imprezie przygotowywanej przez redakcję miał wygłosić słowo wstępne i stąd jego obecność. Jak wynikło z przemówienia, ten poeta planował nie lada jaki rajd w stronę filozofii, co tym bardziej napełniło podziwem zarówno dla śmiałości, jak i szerokości horyzontów.

Na zebraniu była Julia Hartwig, wówczas czternastoletnie dziecko z dziecięco upiętymi warkoczykami, pisujące dorosłe wiersze. Przy pożegnaniu z nią Łobodowski rzucił, że mają z sobą na pieńku. Pieniek pochodził stąd, że Łobodowski wydał tom przekładów z rosyjskiego U przyjaciół, o którym Hartwiżanka w druku wyraziła się z przekąsem mówiąc, że woli Łobodowskiego jako oryginalnego poetę niż jako tłumacza. Tak więc „W Słońce” było również terenem konfliktu pokoleń.

Zygmunt Mikulski, Obecność z nawiązką, „Sztandar Ludu” 1989, nr 23, s. 6 (z cyklu Dawny literacki Lublin, cz. 2).

 

Choć nie we wszystkim, to w jakiejś części jednak mogę świadczyć o tym, co się literackiego działo w Lublinie prawie od 21 V 1932, a więc od historycznego dnia powołania Związku Literatów w Lublinie. Moje zainteresowanie pisaniem powstało gdzieś w roku 1935, czyli zaledwie trzech lat brakowałoby do zaliczenia sobie w życiorysie tego organizacyjnego początku. Co oczywiście nie oznacza, że miałbym od razu związane z tym doświadczenia własne. Jeszcze przez długi czas literackie zainteresowania zaspokajało się prywatnie, w drodze kontaktów z kolegami, czy tylko z kolegą (...).

Czechowicza nie widziałem nigdy. Cóż jednak znaczy brak osobistego kontaktu? Czechowicz był obecny w powietrzu czasu, który tym się różnił od lat obecnych, że zjawisko poetyckie, aby zostało zauważone, nie musiało otrzymać namacalnej postaci komunikacji społecznej, takiej jak – użyjmy norwidowskiego wyrażenia – „ołowianej litery urząd”. Zresztą o Czechowiczu słyszałem tak wiele od Jerzego Pleśniarowicza, że to mi całkowicie, a chyba i z nawiązką zastępowało osobiste pobliże. Natomiast widziałem Łobodowskiego. I to aż półtora raza. Za pół liczę widzenie go na ulicy, co mi do dziś zostało jako narzucające się wspomnienie, kiedy tylko znajduję się w pobliżu wylotu ulicy Chopina na Krakowskie Przedmieście. (...) Dla dokładności dodam, że pierwszy raz spotkałem Łobodowskiego w redakcji międzyszkolnego pisma „W Słońce”, ale to drugie pół-widzenie cenię sobie wyżej nie tylko dlatego, że wtedy był już laureatem Nagrody Młodych PAL, ale przede wszystkim dlatego, że odbyło się jakby wyłącznie na mój rachunek, bo widokiem autora Demonom nocy nie musiałem dzielić się z nikim, prócz przypadkowych i niezorientowanych przechodniów.

Można by spytać: a dlaczego, dlaczego to nazwisko wysuwa się na pierwszy plan moich wspomnień? Z paru powodów. Pierwszy to ten, że poezję Łobodowskiego cenię bardzo wysoko. Zaliczam go do pięciu najlepszych polskich poetów, jakich znam. Gdybym w tej konkurencji uwzględnił mniej więcej znanych mi poetów obcojęzycznych, polscy i tak by zwyciężyli. Uważam, że nie ma tak dobrej poezji jak polska. (...). Tu małe uzupełnienie: pozostali z piątki to Gałczyński, Leśmian, Lechoń i Czechowicz. (...)

Zresztą nic dziwnego, że Łobodowski miał największe predyspozycje, aby zawładnąć młodzieńczym uwielbieniem: zadecydowała o tym – znów przepraszam – „siła przebicia” jego poezji, najsceniczniejszej – że tak powiem – ze wszystkich wymienionych, najenergiczniejszej w pokonywaniu drogi do czytelniczej wrażliwości, czego nie należy utożsamiać z operowaniem środkami minorum gentium, takimi jak retoryka, deklamacja, tromtadracka frazeologia. (...)

Drugi powód wysunięcia Łobodowskiego na czoło jest natury technicznej. (...) przecież – jak wspomniałem – nie znałem osobiście Czechowicza, nie znałem jeszcze wówczas Kazimierza Andrzeja Jaworskiego, zaledwie słyszałem coś o wcześnie zmarłym Bronisławie Ludwiku Michalskim. (...) Trzeci powód, dla którego Łobodowski przewodził mojej czytelniczej młodości poetyckiej to właśnie młodzieńczość jego światopoglądowej postawy. Ten bunt, to „wyjście naprzeciw bogom lanym z pustego mosiądzu”, to ryzyko zatraty w walce, o której się wie, że daremna, nie mogły nie pociągnąć ku sobie młodzieńczej wrażliwości, młodzieńczej wyobraźni, młodzieńczej pasji. Chodziliśmy – bo mogę to powiedzieć nie tylko o sobie – oczadziali Łobodowskim, przerzucaliśmy się cytatami z jego wierszy. Rozmowę z ojczyzną i Demonom nocy traktowaliśmy jak ewangelie naszej młodości.

Zygmunt Mikulski, Kilka klisz pamięci, „Akcent” 1983, nr 4, s. 44–46.

O powojennym Lublinie literackim

Po wyzwoleniu nasza grupka – Pleśniarowicz, Kałużyński, Hartwiżanka, Kamieńska, Sikirycki, nie znany już dziś Piotrowski i ja – zaczęła obracać się w kręgach prasowych. Kałużyński i Kamieńska trafili jako publicyści do redakcji tygodnika „Wieś”, Pleśniarowicz (później ja) został referentem prasowym Resortu Kultury i Sztuki PKWN. Sikirycki pracował w radio jako spiker, Piotrowski został sekretarzem technicznym „Odrodzenia”. W tym gronie – zwiększonym o Stanisławę Zakrzewską i Przemysława Zielińskiego nie występującego później w roli literata – znaleźliśmy się jako autorzy Wyboru wierszy poetów lubelskich, który po tomikach Przybosia, Ważyka, Jastruna i Putramenta wyszedł jako piąta książka literacka w wyzwolonej Polsce. Wtedy to Lublin został wywindowany jak nigdy w swojej literackiej historii. Przytoczmy same nazwiska. Oprócz czterech wymienionych – Piętak, Sandauer, Peiper, Minkiewicz, Jurandot, Grodzieńska, Boguszewska, Huszcza, Bystrzycka, Pasternak, Lec, Bieńkowski, Parandowski, Król, Borejsza, Żółkiewski. Ten okres „literatury z importu”, czy z przychylnego zrządzenia okrutnej skądinąd historii, mimo krótkotrwałości, był bardzo owocny i charakterystyczny. Nie zostawił jednak po sobie – z wyjątkiem paru szczegółów – trwałych śladów.

Zygmunt Mikulski, Kilka klisz pamięci, „Akcent” 1983, nr 4, s. 48–49.

 

Otóż zaczęło się od mojego kolegi, Jerzego Pleśniarowicza, który za czasów szkolnych był Grzegorzem VII, Oscarem Wilde’em i Léonem Gambettą młodego ruchu literackiego w Lublinie. Jeszcze przed wojną wydał zbiór poezji Śpiew pierwszy nakładem firmy Ferdynand Hoesick w Warszawie. Środowisko, któremu przewodził, zawiązało się już w latach sztubackich, więc na starcie do nowej rzeczywistości znaleźliśmy się w grupie mniej więcej zorganizowanej. Ta grupa to Julia Hartwig, Anna Kamieńska, Zygmunt Kałużyński, Zbigniew Piotrowski, Jerzy Pleśniarowicz, Igor Sikirycki i ja.

Grupa, a start? Któregoś dnia zjawił się u mnie Pleśniarowicz z wiadomością, że niezwłocznie („sprawa jest przedstawiona odpowiednim czynnikom”) mamy się stawić przed oblicze kogoś ważnego, kto objawił zainteresowanie działalnością parających się piórem młodych lubliniaków. Wiadomość była zaskakująca, jako że przedmiot zainteresowania władz stanowił wówczas przede wszystkim tabor kolejowy, stan urządzeń fabrycznych i domagający się uporządkowania wygląd miasta.

„Kimś ważnym” okazał się Jerzy Putrament. Ale najpierw weszliśmy do lokalu, jeszcze nie istniejącego, dopiero zakładanego „Odrodzenia”, gdzie zostaliśmy przyjęci przez Karola Kuryluka. „Przyjęci” to powiedziane przesadnie, ponieważ przyszły redaktor znajdował się – dosłownie – na wylocie do Lwowa, skąd miał przywieźć roczniki „Sygnałów” i powinności gospodarza przeplatał z przygotowaniami do podróży czynionymi w trybie nagłym, to znaczy biegając po pokoju, otwierając szuflady i stwierdzając nieustanny brak czegoś potrzebnego. (...) Putrament pojawił się wtedy, kiedy Kuryluk znajdował się już w biegu do startującego kukuruźnika. Jeśli kapitański styl nie poderwał nas na baczność, to dlatego, że zostaliśmy ogłuszeni zarówno stopniem, krokiem, jak bezpośrednim zachowaniem nagle przybyłego. „Mam was ptaszki” – chyba takie słowa zatrzymał w ostatniej chwili. Ale groźba przymusowej spowiedzi przeszła bokiem. Mówił sam Putrament. Że zwietrzałe podczas okupacji kryteria literackie muszą ustąpić nowemu spojrzeniu na literaturę, która ma teraz towarzyszyć pracy i odbudowie, że przede wszystkim do zwalczenia jest jałowy estetyzm zamykający twórcę w kręgu jego własnej osobowości, że potrzebne jest wyjście ku tematyce dnia. (...)

Przyszła wreszcie kolej na teksty. Tu już nie dowierzaliśmy Pleśniarowiczowi na tyle, by przynieść materiał do almanachu, ale prawie każdy posiadał po parę kartek jako nieśmiałą próbkę. Skądże jednak do czytania. Nie seminarium było zamierzone, ale przydział pracy. Kamieńska i Kałużyński zostali skierowani do mającego powstać tygodnika „Wieś”, ja do radia, Hartwiżanka, autorka wierszy określonych (dość nieprecyzyjnie) jako „liryka miłosna”, została na razie bez przydziału. Zresztą sama nie była zdecydowana na określony rodzaj zajęcia.

Zygmunt Mikulski, Jesień 1944 – kadry pamięci, „Akcent” 1984, nr 2, ss. 10–11.

 

A co ze mną ówczesnym? Szybko poznali się na mnie w radio. Zastępca redaktora naczelnego, kapitan Stanisław Nadżin, ostatecznie stwierdził, że się tam nie nadaję. Czym się nie przejąłem. Sam czułem, że to nie mój teren. Trochę lepiej poszło gdzie indziej. Z Resortu Kultury i Sztuki odchodził mój kolega pełniący funkcję referenta prasowego i z jego rekomendacji zostałem tam przyjęty. Zadanie polegało na zbieraniu wiadomości z poszczególnych wydziałów i przekazywaniu ich prasie. Najczęściej przychodziło mi spotykać się z Mieczysławem Drobnerem (synem Bolesława), kierownikiem Wydziału Muzycznego, toteż Życie muzyczne w wyzwolonym Lublinie było tytułem artykułu, który napisałem na podstawie jego informacji. Napisałem i zaniosłem. Dokąd? A nuż przyjmie „Rzeczpospolita”? Artykuł odebrała Maria Fiderer (...), sięgnęła po maszynopis ruchem tak przychylnym, jakby tylko czekała na wyjście intruza, by wyśmienity tekst z należną mu atencją zdeponować w koszu. Jakże skoczyło serce debiutanta, gdy nazajutrz ujrzał tekst w druku! Po niepowodzeniach w radio miałem powód do radości. (...)

Słowo drukowane niesamowicie rosło. Zadziwiające, jak ten Lublin nadążał z czytaniem. Ale chyba ostatnim wtedy nowo powstałym tytułem była „Nowa Epoka”. Zostałem jej redaktorem technicznym. Dlaczego ja? „Nowa Epoka” była organem Stronnictwa Demokratycznego, któremu prezesował Wincenty Rzymowski, kierownik Resortu Kultury i Sztuki, więc ja jako referent prasowy Resortu... O pracy w drukarni nie miałem pojęcia. Mój bezpośredni zwierzchnik, kierownik sekretariatu w Resorcie, rzucił mi słowo zachęty i kilka pouczeń, po których miałem się poczuć wtajemniczony. Byłem pewien, że oto pierwszy szczebel, po którym zdobędę biegłość, a kto wie, czy nie monopol kompetencji. Już słyszałem, jak wygłaszam orację w języku chwilowo mi nie znanym. Więc nie szedłem: frunąłem do drukarni (było to na ulicy Mariana Buczka 24). Tam mnie czekało zajęcie polegające na... asystowaniu linotypiście. Nie wiem przez kogo zostało ustalone, że skład linotypowy ma iść do zecerni ręcznej już po korekcie, skutkiem czego każdą złożoną szpaltę poprawiałem na bieżąco. „Na bieżąco” – jaki rytm produkcyjny sugeruje to określenie! Tymczasem linotyp był wybrakowany, linotypista nie pierwszej młodości miał skłonność szeleszczącą monotonię wraka urozmaicać napitkiem o pochodzeniu wówczas niezupełnie monopolowym, tak więc rezultatem nieprzespanej nocy stało się raptem kilka szpalt z zaznaczonymi kreskami poprawek. A łamanie i tak odbyło się parę dni później. Ale byłem pracownikiem „Nowej Epoki”! Na co dzień spotykałem się z ministrem! Brałem udział nawet w półoficjalnych posiedzeniach, jako że referent prasowy musi być au courant itd.

Zygmunt Mikulski, Jesień 1944 – kadry pamięci, „Akcent” 1984, nr 2, s. 16–17.

Wspomnienia znajomych i opinie krytykówBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

O latach powojennych i pracy w „Sztandarze Ludu”

9 maja 1944 roku bomba zniszczyła podwórkowe zabudowania, a druga spaliła kawał ogrodu okalającego domek Mikulskiego na Dziesiątej; strat w ludziach i innym sprzęcie nie zanotowano. Zajęty naprawianiem powstałych szkód, dopiero w lipcu wybrał się Mikulski do Śródmieścia, gdzie, oczywiście, spotkał Jerzego Pleśniarowicza. Znany krasomówca powiedział ni mniej, nie więcej, że „powstająca władza ludowa szczególnie  potrzebuje młodych poetów, od których zależy przyszłość kultury polskiej, a przecież ty, Zygmuś, jesteś poetą”. Po czym powiódł Mikulskiego tam, gdzie prowadził innych rówieśników: przed oblicza Kuryluka i Putramenta. I stało się: władczy kapitan Putrament przydzielił Mikulskiego do radia. Na krótko jednak, bo przeznaczeniem Zygmunta była prasa, początkowo „Gazeta Lubelska”, redagowana przez Witolda Giełżyńskiego, później „Życie Literackie”, a od 15 marca 1949 r. (...) – „Sztandar Ludu”, organ Komitetu Wojewódzkiego PZPR, w którym od 1956 r. kieruje działem Kulturalnym. (...) Pracę w „Sztandarze” rozpoczął Mikulski na stanowisku redaktora technicznego, aczkolwiek nie dysponował zbyt obszerną wiedzą w zakresie tej specjalizacji. W owych czasach liczyła się jednak dobra wola; o kwalifikacje raczej nie pytano, z góry znając negatywny stan rzeczy, kamuflowany zapewnieniami, że „nie święci garnki lepią”, „jakoś tam będzie”. Przyuczał się więc późniejszy publicysta do technicznego zawodu, tłumacząc w sobie owo prawdziwe przerażenie, jakie wzbudziła w nim maszyna rotacyjna widziana po raz pierwszy w życiu w drukarni przy ul. Buczka 12, będącej niegdyś własnością A. Szczuki; jeszcze dawniej w tym przestronnym lokalu mieściła się stajnia. (...) Z biegiem czasu przestał się też dziwić, że jego nauczyciele nie przewyższają wiedzą ucznia. (...). Prawdę mówiąc tylko jeden dziennikarz znał się wówczas na robocie technicznej, lecz gazety ukazywały się na ogół regularnie.

Ireneusz J. Kamiński, Lublinowi przypisany, „Kamena” 1970, nr 7, s. 3.

Anegdota o wizycie w domu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego

Kto zna Mikulskiego, wie, że niewiele chyba osób tak jak on zgłębiło Gałczyńskiego: biografię mistrza Ildefonsa i jego twórczość. Mikulski może godzinami recytować utwory swego idola. Opowiadają, że pewnego razu pojechał do wdowy po Gałczyńskim i poprosił o zezwolenie na obejrzenie pokoju, w którym pracował poeta. Pani Gałczyńska zaprowadziła go do tego pokoju, posadziła przy biurku męża i pokazała jego rękopisy. Zygmunt usiadł i zaczął czytać. Po kilku godzinach wstał jak pijany i pożegnał się. – Pan też jest literatem, chyba poetą? – spytała Gałczyńska. – Eh, po tym, co przeczytałem tu, nie będę mógł już pisać – powiedział Mikulski i przez rok nie napisał nic, choć przed tą wizytą był w wielkiej formie. Pytam go, czy tak było? Nie chce mówić, lecz przyznaje, że nie zawsze zbyt wielka fascynacja innym twórcą wychodzi na dobre.

Romuald Wiśniewski, Wypracowanie domowe, „Kamena” 1971, nr 10, s. 5.

O Dziesięciu wierszach

Z wierszami Zygmunta Mikulskiego styka się lubelski czytelnik od przeszło dziesięciu lat. (...) Jakie cechy twórczości Mikulskiego utkwiły najbardziej w mojej pamięci po tych przygodnych spotkaniach? Otóż z nazwiskiem tym złączyły się nierozerwalnie motywy Gałczyńskiego i pewna okolicznościowość. (...) W przypadku Mikulskiego nie o (...) zamówienie chodzi. Mikulskiemu nikt nie każe pisać. On sam chce być poetą i pisze tak, jak uważa, że się pisać powinno. Konsekwencją takiej postawy będzie z jednej strony gładkość wypracowanej strofy, a z drugiej zbyt niewolnicze uleganie wpływom mistrza. (...) Tematyka i motywy przewijające się i powtarzające w Dziesięciu wierszach Mikulskiego jakoś nieprzeparcie sugerują określenie – poetyzacja. (...) Byłoby niesprawiedliwością nie dostrzec w wierszach Mikulskiego oryginalnych metafor i powiedzeń. Tkwią one jednak w wierszu jak rodzynki w cieście obok zupełnie dla efektu i rymu dopisanego wersetu. Napotykając właśnie te oryginalne powiedzenia Mikulskiego zastanawiam się, czy mam słuszność zajmując przedstawione powyżej stanowisko. Szukałem pod balastem ogranych motywów i banalnych sformułowań prawdziwego poetyckiego oblicza Zygmunta Mikulskiego, niestety oblicza tego nie mogłem odkryć.

Józef W. Zięba, Dziesięć wierszy Zygmunta Mikulskiego, „Kurier Lubelski” 1958, nr 156–157, s. 3.

 

Józef W. Zięba napisał o Dziesięciu wierszach Zygmunta Mikulskiego szereg uwag pełnych sprzeczności zamiast udowodnienia (na podstawie krytycznej analizy) swych zarzutów i obiekcji. (...) Przykłady, które Pan wybrał i cytuje jako bezobrazowe, świadczą tylko o Pańskiej małej wrażliwości na prawdziwą poezję, o spaczonym smaku artystycznym, a najwyraźniej o – tendencyjności Pańskiej wypowiedzi. (...) Sądzę, że przesada w dobrym mniemaniu o sobie i poza na sui generis krytyka przeszkadza Panu w napisaniu sensownej recenzji o „prawdziwym, poetyckim obliczu Mikulskiego”, którego to oblicza odkryć Pan nie jest w stanie przy braku obiektywnych kryteriów. Myślę jednak, że za parę lat przemówi i do Pana poezja Mikulskiego, która na pewno przetrwa ponad chaosem licznych, grafomańskich poczynań.

Helena Platta, W sprawie Dziesięciu wierszy, „Kurier Lubelski” 1958, nr 170–171, s. 3.

O tomie Spacery lubelskie

Tomik Zygmunta Mikulskiego Spacery lubelskie to wiersze o czystej barwie, liryczne, zaskakujące odwagą skojarzeń z poezją Gałczyńskiego. Krzywdzące byłoby stwierdzenie wtórności formy i motywów przejętych od Gałczyńskiego, niemniej jednak podobieństwo to istnieje, choćby w przypadku stale powtarzających się rekwizytów (tak często stosowanych przez autora Zaczarowanej dorożki) jak księżyc, noc, dorożki, maj, kwiaty itp. Wydaje się, że te świadome pokrewieństwa z poezją mistrza przytłaczają i gubią indywidualność twórczą Z. Mikulskiego, zacierają jego własną postawę uczuciową wobec świata i zdarzeń.

Z.W., Dwa poetyckie debiuty, „Kurier Lubelski” 1960, nr 285–286, s. 3.

 

Liryka „melodyjna”, z nastrojem chwytliwym i łatwym, pointy „z uśmiechem i łezką”. Prawie bez pudła. Jednym słowem, ze smakiem napisane wiersze, z rodzaju tych, które ludzie czytają i lubią, zamawiają w poetyckich koncertach życzeń, przepisują sobie czasem do zeszytów. Mają nawet te wiersze swój wdzięk: nutki franciszkańskiej radości z wszelkiego stworzenia, nieustającego zadziwienia życiem, mądrego zamyślenia (...). Jest tylko jedno ale – że artystyczna realizacja tych wzruszeń, ich sceneria i rekwizyty są tak bardzo nienowe. (...) przy lekturze tego tomiku co i raz przypomina się to wiersz Staffa, to znów Tetmajer, Rydel, nawet Asnyk, to wczesny Tuwim. Nie brak i reminiscencji z Gałczyńskiego.

Barbara Biernacka, Debiuty lubelskie i szczecińskie. Liryka sztubacko-staroświecka, „Nowe Książki” 1961, nr 7, s. 403.

 

Mikulski jest poetą świadomym, odważnym i konsekwentnym. Jeżeli stwierdzimy – posługując się metaforą – że napełnia nowym winem stare naczynie, to równocześnie stwierdzić musimy, że odważnie i zupełnie świadomie podejmuje on pełne ryzyko i wszystkie konsekwencje związane z tą operacją. (...) Taka odwaga imponuje. Taka bezwzględna konsekwencja budzi niekłamany szacunek. Stwierdzenie wyraźnego związku między utworami lubelskiego poety a poezją Gałczyńskiego (wrażenie, które narzuca się po powierzchownej nawet lekturze Spacerów lubelskich) jest mechanicznym stwierdzeniem jałowej półprawdy. (...) Szczegółowa analiza utworów zaprezentowanych w Spacerach lubelskich bez trudu pozwala stwierdzić, że żaden utwór Mikulskiego nie jest mechaniczną kalką, pastichem czy naśladowaniem wierszy Gałczyńskiego. Jesteśmy tu – jak się zdaje – świadkami niezwykłego fenomenu (zjawisko należące par excellence do rzadko odwiedzanej dziedziny psychologii twórczości i, jak dotychczas, zupełnie nie opracowane) całkowitej identyfikacji strukturalnego charakteru dwóch odrębnych indywidualności poetyckich. (...) Obserwujemy tu (...) pełną niemal identyczność reakcji dwóch wyobraźni twórczych (po uwzględnieniu różnic skali doświadczeń i rangi poetyckiej – ale to zupełnie inne zagadnienie) na podobne bodźce, czego sprawdzalnym wyrazem jest – przy zachowanej odrębności sztafażu poetyckiego, problematyki oraz lokalnego kolorytu – tożsamy rytm wewnętrzny wiersza, sposób obrazowania, metoda wersyfikacji oraz nasycenie utworu aż do granic emocjonalnej wytrzymałości ja lirycznym twórcy, w konsekwencji zaś swoista deformacja emocjonalna przedstawianej rzeczywistości.

Z.J., Spacery srebrne i seledynowe, „Kamena” 1960, nr 22, s. 8.

 

O tomie Czerwiec przez kalkę

Autor tak określił siebie na skrzydełku swego ostatniego tomiku Czerwiec przez kalkę: „Został mi w szafie garnitur sprzed I Wojny Awangardowej”. A więc tradycjonalista, poeta niemodny. Nie wdając się w rozwijanie i ocenę tej kwestii, chciałbym podkreślić w związku z tym co innego: dosyć rzadką odwagę wzruszenia i tkliwości, ważną jako dysonans wśród nowatorzenia, na które się liczy, że samo przez się stanowi patent na poezję. (...) Utarł się pogląd, zdaje się przez samego autora Spotkań lubelskich umacniany, że patronem jego poezji jest Gałczyński. Powiedzmy od razu, że związki są pozorne. Z Gałczyńskiego wywodzą się pewne frazy, motywy muzyczne, stwarzanie lirycznej sytuacji za pomocą ogranych rekwizytów, ale w istotnych cechach poetyki istnieją zasadnicze różnice, zwłaszcza w strukturze składniowej, w stosunku do rekwizytów i banału. U Gałczyńskiego mamy dynamikę ścierania się różnych elementów, ambiwalencję, banał traktuje poeta jako banał z całą swobodą, bez zastrzegania się, przy tym burzy ten banał, nadając mu nowy sens, a z kolei znaczenie niebanalne – banalizuje. Mikulski zaś aktywizuje banał, zatrzymuje się nad nim i pokazuje, że chociaż to banał, to jednak ma urok (...).

W poezji Mikulskiego widoczna jest jakaś nieśmiałość, jakby lękał się wyjść poza pewny, oswojony świat, a żartobliwy dystans to swoista kpina z urzeczenia lirycznym obrazem przy jednoczesnym akcencie „sceptycyzmu”, świadomości, że cały ten liryzm to zabawa na niby. Widać tu zbytnie trzymanie się tego, co nie pociąga za sobą ryzyka, co sprawdzone, a także niewiarę w możliwości słowa (...). Równocześnie to poezja prymarnych uczuć, tego, co w każdym życiu ludzkim niezbędne. W tym kręgu wydziwiać obrazy, piętrzyć znaczenia znaczyłoby niszczyć czy zacierać ową prymarność. (...) Prymarne uczucia czy sytuacje wymagają jednak partnerstwa (...). Tego aspektu społecznego zdaje się brakować w liryce Mikulskiego. Poza paroma wyjątkami to jak gdyby umeblowanie gustowne i pociągające – które czeka na zamieszkanie. To więcej poezja wołania, czekania na uczucia, niż obrazowy ich kształt. Stąd pewna statyczność lirycznej sytuacji i zaduma. (...) Mikulski, zdaje się, obchodzi swoje dwudziestopięciolecie w uprawianiu poezji. Nie napisał zbyt wiele, ale w drodze swej doszedł – w ramach swego świadomie zawężonego świata – do pełnego dostrojenia liryki.

Zdzisław Jastrzębski, Dostrojona liryka, „Kamena” 1970, nr 4, s. 11.

 

A jednak Gałczyński się rozwija. Do takiego wniosku skłania lektura ostatniego tomiku Zygmunta Mikulskiego, który pozostał wierny swoim młodzieńczym fascynacjom i czarnoksięskim gusłom odprawianym w alkowie Wielkiego Mistrza. Rzecz w tym, że Mikulski nie wyszedł poza doświadczenia Gałczyńskiego – on je tylko powiela i dlatego może ta „kalka” w tytule zbiorku ma swoje uzasadnienie. Poznał Mikulski sposoby przyrządzania i warzenia wszelkich poetycznych ingrediencyj, proporcje żartu w liryce, a także groteski – powtarza więc uczeń Mistrza, ale już przesadą byłoby stwierdzić, że go kontynuuje.

O ile Gałczyński bywał niekiedy gniewny i ironiczny, o tyle jego uczeń w alchemii, Mikulski, jest łagodny i dobrotliwy. Jego Muza zda się siedzieć przy kominku w papilotach, grzejąc sobie nogi o „wesoły ogień”. Poezja Zygmunta Mikulskiego nie jest ani nowoczesna, ani odkrywcza – ona po prostu jest dla ludzi zwyczajnych. Wynika stąd również i to, że jest to poezja zwyczajna, nacechowana ciepłem i serdecznością. Bo i cóż stąd, że rekwizytornia znana, że w niej i sny, i róże, i muzyka. (...)

Zygmunt Mikulski to zapala, to gasi swe latarenki, Wie, że poezja jego to poezja mała, może nawet maleńka. Wie, że gdzie mu tam krok równać do awangardy, turpizmu, neoklasycyzmu. Garniturek na nim wytarty i niemodny – ale za to róża (żywa, nie papierowa) w butonierce, i chyba nią wzrusza. (...) Na pytanie, co jest rangą małej poezji Zygmunta Mikulskiego, odpowiedź jest prosta: właśnie świadomość jej wymiarów.

Andrzej Turczyński, Zygmunt Mikulski Czerwiec przez kalkę, „Poezja” 1970, nr 2, s. 94–95).

 

O książce Tamten Lublin

Zygmunta Mikulskiego czytelnik znał do tej pory jako poetę i publicystę. Tym razem lubelski pisarz sprezentował nam tom osobistych wspomnień zatytułowany Tamten Lublin. Wyjaśnijmy od ręki, że „tamten” oznacza Lublin okresu dzieciństwa i młodości autora, zakończonego cezurą roku 1939. (...) Lublin Mikulskiego wyznacza właściwie trasa z Dziesiątej, przez Plac Bychawski i ówczesną ulicę Bernardyńską, do gimnazjum im. Staszica, do którego późniejsza trasa wiodła przez Nową Drogę i ul. Chopina (...). Jest to więc w sumie fragment miasta ani nie najważniejszy, ani reprezentatywny. A jednak okazuje się, że i na tym wycinku Lublin zawierał tyle nadzwyczajności, że czytanie o nich przyprawia o wzruszenie. Ale to już dzięki autorowi, który swoje lubelskie trasy pilnie obserwował i autentycznie przeżywał. (...)

Punktem wyjściowym Lublina Mikulskiego jest jego rodzinny dom, końcowym – szkoła im. Staszica. Nie jest to jednak szkoła jak inne, ale Szkoła Wspaniała – coś jakby Wszechnica Jagiellońska i Sorbona w jednym sublimacie. Jej nauczyciele nie należą do śmiertelnych, są co najmniej zastępcami bogów Olimpu, którzy wobec swych uczniów spełniają posłannictwo prometejskie. Nawet pedle, woźni gimnazjalni, noszą w sobie prometejskie znamiona. Krótko mówiąc, ostatnia książka Mikulskiego jest peanem na cześć gimnazjum im. Staszica. (...)

Autorowi – według jego twierdzenia – trafiła się gratka w postaci świetnego towarzystwa uczniowskiego, w którym rej wodzili głośni dzisiaj w Polsce – Pleśniarowicz i Kałużyński oraz zapoznany poeta Hanzel. Sobie natomiast wyznacza w tej grupie miejsce nader skromne – profana-adoratora przypadkiem przyklejonego do „promienistych”. Dlatego chyba prawie całkowicie ignoruje przyczyny, dzięki którym sam znajdował się wszędzie, gdzie lubelska młodzież szkolna usiłowała działać twórczo. Jest to z pewnością wyraz tej samej postawy filozoficznej, której regułą jest stoicka kontemplacja życia. Nawet wbrew życiowym faktom.

Wszystkiemu, o czym Mikulski pisze, towarzyszy niezmienne zainteresowanie poezją. Przekazuje to zresztą w sposób uroczy, przypominając niektóre rzeczywiście nadzwyczajne wydarzenia poetyckie na gruncie Lublina. Od czasu do czasu autorowi zdarza się też popadać w dywagacje na temat teorii literatury (...).

Na wstępie napisałem, że Zygmunt Mikulski sprezentował tym razem tom literatury wspomnieniowej. Jest to kwalifikacja umowna, gdyż bardziej czuję tę książkę jako literaturę stricte piękną. Natomiast dla Lublina będzie ona ważnym zapisem jego niektórych tradycji. Tym bardziej będzie nim dla szkoły im. Staszica.

Leszek Siemion, Pean o szkole, „Kamena” 1976, nr 6, s. 12.

 

O tomie Do rymu

W zamieszczonym na obwolucie tomu przesłaniu Zygmunt Mikulski wyznaje, iż proponuje czytelnikowi lekturę wierszy „niewspółczesnych” – rymowanych, pozbawionych odwołań do codzienności, podnoszących do najwyższej potęgi urodę drobiazgów: kwiatu, ptaka, jesieni. (...) Mikulskiego spośród obecnie tworzących wyróżnia wcale nie schemat wersyfikacyjny, nie swoisty egocentryzm, ale głęboki optymizm jego utworów, ich pogoda. Są to wiersze mówiące o urodzie świata wyciszonego i uładzonego. (...)

W tej poezji ciekawe wydaje się być połączenie postmodernistycznej nostalgii z postwithmanowskim przeświadczeniem, iż świat człowiekowi sprzyja. Odnajdujemy w zbiorze wiersze pełne żywiołowej, hałaśliwej radości – tego więc, co określało twórczość młodego Wierzyńskiego. Trzeba tu jednak zaznaczyć, iż Mikulski jest kontynuatorem, a nie naśladowcą. Nie tworzy pastiszów, a jedynie sygnalizuje, iż jemu są bliskie stany psychiczne czy doświadczenia wielkich poprzedników. Jest udanym kontynuatorem tropu, jaki zaproponował w swej liryce Gałczyński. (...)

Obok nastrojowych, pisze Mikulski również utwory żartobliwe. Należy to podkreślić, ponieważ rzadko kto dzisiaj przyznaje się do poczucia humoru. W twórczości artysty brak kolokwializmów, słownictwa gazetowego, niewiele zawdzięczają też naszej codzienności (...).

Nieczęsto zdarzają się [dziś] wiersze, które można czytać dla przyjemności, które nie porażają i nie przerażają. W naszych specyficznych czasach są one zdecydowanie potrzebne: pozwalają wierzyć, iż także i do nas – zahukanych, pogrążonych w mroku, znużonych – przyjdzie jeszcze kiedyś pogoda.

Dorota Chróścielewska, Wiersze na trudne czasy, „Kamena” 1982, nr 18, s. 10.

 

O tomie Obok

Zygmunt Mikulski to bardzo popularna postać lubelskiego środowiska literackiego. Towarzyszy jego upadkom i wzlotom już od pięćdziesięciu lat. (...) Inteligentny, wrażliwy, sprawny. Przy swojej błyskotliwości i erudycji, w prozie powinien zostać co najmniej Gombrowiczem. Umiłowanie melodii, rytmu, rymu i barwy słowa upoważniały go, by w poezji dorównał ukochanemu mistrzowi – Gałczyńskiemu. Pozostał Mikulskim. Wydał cztery tomy wierszy. Teraz, po kilkunastu latach przerwy, daje nam piąty, którego głównym tematem, powracającą melodyjką, są ciągle te same motywy fizycznie wręcz obecnego doznawania przemijania i niespełnienia. A także gorzkiej wiedzy, uzyskanej w wyniku upływu lat. I pokornego pogodzenia się z tą wiedzą, egzystencjalnego uspokojenia, wyciszenia słów, stonowania emocji, wygaszenia barw. (...)

„Bo wszystko ma swój czas i jest wyznaczona godzina na wszystkie sprawy pod niebem”. Tak nauczał przed tysiącami lat nauczyciel mądrości Kohelet. Tę prawdę swoim outsiderskim tomikiem potwierdza Mikulski. W doświadczeniach ludzkości to nic nowego. Tyle tylko że czym innym jest wiedzieć, a czym innym doświadczyć tej odwiecznej prawdy. Bo każdy z nas musi zostać przez nią porażony sam.

Cezary Listowski, Odpowiedź niesie czas, „Kurier Lubelski” 1995, nr 141, s. 7.

 

Pożegnanie

Erudyta, obdarzony znakomitym zmysłem obserwacji i niezwykłą pamięcią, potrafił zaskakiwać w felietonach, esejach czy książkach wspomnieniowych błyskiem wyobraźni czy nieoczekiwanym szczegółem, który umykał uwagi innych.

W epoce postępującej wulgaryzacji ten smakosz słowa nawet w największym zdenerwowaniu nie używał tzw. brzydkich wyrazów, to wszystko dla niego jakby nie istniało, żył prawdziwie piękną frazą polszczyzny.

Muzyka też nie była mu obca. Idąc późnym wieczorem wymarłą ulicą Osterwy (dzisiaj znów Kapucyńską) i rozmawiając o muzyce, potrafił zanucić kilka taktów z „V symfonii” Beethovena. Fascynowała go sztuka, jednak poezja nade wszystko.

Bez względu na pogodę lubił spacerować, najchętniej po dzielnicy swej młodości – dawnej tzw. Dziesiątej, ulicami w nazwach swych upamiętniającymi poetów i pisarzy. Wiosną rozbuchanymi zielenią, zimą jak na odległej wsi, zaśnieżonymi i mało ruchliwymi. W czasie chłodów w przydługiej jesionce, w kaszkiecie z lekka na bakier i w wysłużonych butach, bo takie były najwygodniejsze, jakby nieobecny, a zarazem całym sobą chłonący otaczający świat. Interesował się też sportem. W młodości nieźle zapowiadający się lekkoatleta, później dał się poznać jako świetny szachista.

Jeszcze podczas ciężkiej choroby czynnie uczestniczył w życiu literackim, publikując swoje utwory i bywając na spotkaniach Związku Literatów.

Zmarł 11 lutego 1998 roku.

Pogrzeb odbył się kilka dni później na cmentarzu przy ul. Unickiej. W ostatniej drodze „Mistrzowi” towarzyszyło liczne grono pisarzy, dziennikarzy, przyjaciół i znajomych. I zdarzyła się rzecz zastanawiająca, bo oto na ścianie kaplicy cmentarnej, obok klepsydry z nazwiskiem Zygmunta Mikulskiego przyklejona była druga, z nazwiskiem „Gałczyńska”. Przypadek. Ale pomyślałem, że magia nazwiska autora Zaczarowanej dorożki towarzyszyła „Mistrzowi” nawet u kresu ziemskiej drogi.

Stanisław A. Łukowski, Słowo o Zygmuncie Mikulskim – „Mistrzu”, „Akcent” 1998, nr 1–2, s. 269–270.

 

Wyróżnienia, nagrody literackie i odznaczenia (wybór)Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Wyróżnienie w konkursie poetyckim Polskiego Komitetu Organizacyjnego V Światowego Festiwalu Młodzieży i Studentów (1955).

Nagroda literacka lubelskiej Wojewódzkiej Rady Narodowej (1961, 1968).

Nagroda ministra kultury i sztuki (1969).

Nagroda Literacka im. B. Prusa za tom wspomnień Tamten Lublin (1976).

Wyróżnienie w konkursie poetyckim V Lubelskiej Biesiady Literackiej (1978).

Nagroda Towarzystwa Miłośników Lublina oraz Muzeum im. J. Czechowicza (1984).

Złoty Krzyż Zasługi (1969).

Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski (1974).

Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (1984)

Odznaka Zasłużony Działacz Kultury.

Odznaka Za Zasługi dla Lubelszczyzny.

Odznaka Zasłużonemu dla Lublina.

Publikacje książkoweBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Tomy poetyckieBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Dziesięć wierszy, [ozdobniki Teresa Targońska], [Redakcja „Kameny”], [Lublin] 1958. Mała Biblioteka „Kameny”; seria A. Utwory Oryginalne. Wydano jako arkuszową wkładkę do „Kameny” 1958, nr 7–8.

Spacery lubelskie, [il. Teresa Targońska], Lubelska Spółdzielnia Wydawnicza, Lublin 1960 (Biblioteka Poetów Lubelskich, t. 5).

Czerwiec przez kalkę, Wydawnictwo Lubelskie, [Lublin 1969] (Lubelska Biblioteka Poetycka, t. 41).

Do rymu, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1982 (Lubelska Biblioteka Poetycka, t. 98).

Obok, Wydawnictwo Lubelskie Nowe, Lublin 1995.

Wiersze, wstęp Ziemowit Fedecki, okładka i rysunki Grażyna Górska, Zakład Poligraficzno-Wydawniczy WEDA, Warszawa 2002.

ReportażeBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Listy spod lieu, Wydawnictwo Lubelskie, [Lublin 1972].

WspomnieniaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Tamten Lublin, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1975.

Czterdzieści lat temu, czyli przedwczoraj, Towarzystwo Miłośników Lublina, Lublin 1984 (wydano dla uczczenia czterdziestolecia wyzwolenia Lublina, 22 lipca 1944).

Opracowania edytorskie i redakcyjneBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Tomasz Skrzymowski, Kształt zmierzchu, wstęp: Z. Mikulski, Studencka Witryna Poetycka SZSP, Lublin 1981.

Konstanty Ildefons Gałczyński, Poezje, wybrał i wstępem opatrzył Z. Mikulski, Wydawnictwo Lubelskie, Lublin 1987 (wyd. 2 – Lublin 1990).

Publikacje w czasopismachBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Wiersze, proza, wspomnienia, reportaże, recenzje, artykuły i inne wypowiedzi Zygmunta Mikulskiego ukazywały się w wielu różnych czasopismach ogólnokrajowych i regionalnych, a także zagranicznych, m.in. takich jak: „Akcent”, „Autobiografia”, „Cronica” (Jassy), „Express Fakty”, „Fakty”, „Gontyna”, „Informacja Kulturalna”, „Kalendarz Lubelski”, „Kamena”, „Kresy Literackie”, „Kultura”, „Kultura i Życie”, „Kurier Lubelski”, „Literatura”, „Miesięcznik Literacki”, „Niva” (Mińsk), „Nowa Kultura”, „Nowe Relacje”, „Odrodzenie”, „Poczta”, „Polityka”, „Program teatru im. J. Osterwy w Lublinie”, „Po Prostu”, „Prasa Polska”, „Profile”, „Przegląd Tygodniowy”, „Relacje”, „Słowo Podlasia”, „Stańczyk”, „Sztandar Ludu”, „The Polish Review” (Nowy Jork), „Twórczość”, „Tydzień Literacki”, „Tygodnik Chełmski”, „Tygodnik Kulturalny”, Tygodnik Zamojski”, „Zamojski Kwartalnik Kulturalny”, „Zdrój”, „Życie Literackie”.

Publikacje w wydawnictwach zbiorowych (wybór)Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Wybór wierszy poetów lubelskich, Związek Zawodowy Literatów Polskich, Lublin 1945.

M. Ginalska, Polskie Boże Narodzenie, B. Swiderski, Londyn 1961.

Wspomnienia o K.I. Gałczyńskim, przedm. i red. A. Kamieńskiej i J. Śpiewaka, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”, Warszawa 1961.

Tu jest nasz dom. Antologia wierszy o Lublinie, oprac. R. Rosiak, Wydawnictwo Lubelskie, na zlec. Wydziału Kultury Prezydium WRN, Lublin 1967.

Piękna jesteś ziemio moja ojczysta. Antologia, [oprac.] J. Szczawiej, Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1981.

Ostry zakręt. Antologia współczesnej prozy, wybór, wstęp, biogramy M. Wełna, Związek Literatów Polskich. Oddział, Lublin 1997.

Wiązanie światłem słowa. Antologia współczesnej poezji, wybór, wstęp, biogramy L.J. Okoń, Krajowa Agencja Wydawnicza, Lublin 1997.

Pięć wieków poezji o Lublinie. Antologia, red. W. Michalski, Lublin 2002 (wyd. poszerzone – 2006; wyd. zmienione i uzupełnione – 2015).

LiteraturaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Wybór

  • Biernacka Barbara, Debiuty lubelskie i szczecińskie. Liryka sztubacko-staroświecka, „Nowe Książki” 1961, nr 7.
  • Chróścielewska Dorota, Wiersze na trudne czasy, „Kamena” 1982, nr 18.
  • Jastrzębski Zdzisław, Dostrojona liryka, „Kamena” 1970, nr 4.
  • Kamiński Ireneusz J., Lublinowi przypisany, „Kamena” 1970, nr 7.
  • Listowski Cezary, Odpowiedź niesie czas, „Kurier Lubelski” 1995, nr 141.
  • Łukowski Stanisław A., Słowo o Zygmuncie Mikulskim – „Mistrzu”, „Akcent” 1998, nr 1–2.
  • Mikulski Zygmunt, [w:] L.M. Bartelski, Polscy pisarze współcześni 1939–1991. Leksykon, Gdańsk 2000.
  • Mikulski Zygmunt, [w:] Współcześni polscy pisarze i badacze literatury. Słownik biobibliograficzny, opracował zespół pod red. J. Czachowskiej, A. Szałagan, t. 5, L–M, Warszawa 1997 (hasło oprac. Barbara Marzęcka).
  • Mikulski Zygmunt, 492. Wspomnienia gimnazjalisty, „Kamena” 1986, nr 19.
  • Mikulski Zygmunt, Jesień 1944 – kadry pamięci, „Akcent” 1984, nr 2.
  • Mikulski Zygmunt, Kilka klisz pamięci, „Akcent” 1983, nr 4.
  • Mikulski Zygmunt, Obecność z nawiązką, „Sztandar Ludu” 1989, nr 23 (z cyklu „Dawny literacki Lublin”, cz. 2).
  • Mikulski Zygmunt, Przodownik i przewodnik, „Akcent” 1987, nr 4.
  • Platta Helena, W sprawie Dziesięciu wierszy, „Kurier Lubelski” 1958, nr 170–171.
  • Siemion Leszek, Pean o szkole, „Kamena” 1976, nr 6.
  • Turczyński Andrzej, Zygmunt Mikulski Czerwiec przez kalkę, „Poezja” 1970, nr 2.
  • Wiśniewski Romuald, Wypracowanie domowe, „Kamena” 1971, nr 10.
  • Z.J., Spacery srebrne i seledynowe, „Kamena” 1960, nr 22.
  • Z.W., Dwa poetyckie debiuty, „Kurier Lubelski” 1960, nr 285–286.
  • Zięba Józef W., Dziesięć wierszy Zygmunta Mikulskiego, „Kurier Lubelski” 1958, nr 156–157.
  • Zygmunt Mikulski, [w:] J. Smolarz, Pisarze współcześni regionu lubelskiego. Leksykon, Lublin 1999.
  • Żubr lubelski. Z Zygmuntem Mikulskim rozmawiał M.A. Jaworski, „Kamena” 1985, nr 15.

PrzypisyBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

  1. Wróć do odniesienia Taką informację podają Jan Smolarz w leksykonie Pisarze współcześni regionu lubelskiego (Lublin 1999) i Barbara Marzęcka – autorka biogramu Mikulskiego w 5 tomie słownika biobibliograficznego Współcześni polscy pisarze i badacze literatury (opracował zespół pod redakcją Jadwigi Czachowskiej i Alicji Szałagan, Warszawa 1997). Lesław M. Bartelski w leksykonie Polscy pisarze współcześni 1939–1991 (Gdańsk 2000) pisze natomiast o wierszach ogłoszonych przez Mikulskiego drukiem na łamach warszawskiego tygodnika „Sport Szkolny” już w 1937 roku, a sam Mikulski w jednym z wywiadów wspomina utwory publikowane przez siebie w 1936 roku w piśmie młodzieżowym „W Słońce” i – rok później – w piśmie „Czerwone Tarcze” (Żubr lubelski. Z Zygmuntem Mikulskim rozmawiał M.A. Jaworski, „Kamena” 1985, nr 15, s. 2).