Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Stanisław Daniel

Spis treści

[RozwińZwiń]

Rok 1981Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Zawód wykonywany: elektronik-automatyk - Fabryka Samochodów Ciężarowych;
Funkcje pełnione w "Solidarności":

- członek Krajowej Komisji Porozumiewawczej,
- Wiceprzewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ "Solidarność" w Lublinie,
- członek Krajowej Komisji Rewizyjnej;
Internowany: 13 grudnia 1981. - 2 maja 1982.
Miejsce internowania: Włodawa, Lublin.

W sobotę od rana znajdowałem się w zakładzie pracy. Miałem wycieczkę kleryków i księży z tutejszego Seminarium Duchownego, którą oprowadzałem po zakładzie. Przechodząc z nimi przez wydziały, podchodzili do mnie niektórzy pracownicy z prośbą o rozmowę. Obiecałem im to trochę później i rzeczywiście do godziny dziewiętnastej byłem w zakładzie. Zamierzałem jeszcze zostać na trzecią zmianę i pójść do ludzi, ale przeważyło jednak zmęczenie i poszedłem do domu, czego później żałowałem.
Po powrocie do domu oglądałem telewizję i szykowałem się do obejrzenia filmu po północy. Poszedłem się wykąpać, po czym zobaczyłem, że nie ma programu. Położyłem się więc spać. Tylko zdążyłem to zrobić, zabrzmiał dzwonek. Nie wyglądając przez wizjer - nie mam tego zwyczaju - otworzyłem drzwi, które ktoś silnie pchnął. U mnie jest tak, że dopóki się nie odsunę, nie bardzo można je otworzyć. Gdy poczułem takie pchnięcie, pomyślałem, że może to jakiś napad rabunkowy, o których słyszałem, albo ktoś pijany usiłuje wejść. Wobec tego wypchnąłem tymi drzwiami, ale pchnięto je powtórnie i znowu odepchnąłem. Za trzecim razem odskoczyłem, ale przyjąłem postawę bokserską, aby kogoś odpowiednio przyjąć. Wcześniej jednak usłyszałem głos: "Proszę otworzyć, milicja". Odpowiedziałem, że jest już północ i niech przyjdą rano, po szóstej, jednak odskoczyłem od drzwi - jak już powiedziałem. Wcześniej zobaczyłem cywila, pojawił się jednak zaraz mundurowy. Spytałem o co chodzi. Odpowiedział /po imieniu/: "Panie Stanisławie, jest pan proszony do Komendy Wojewódzkiej celem złożenia zeznań". Zgodziłem się, ale chciałem się ubrać. Obudziłem żonę, aby ją zawiadomić, dokąd idę. Żona po przebudzeniu zaczęła płakać, wypytywać ich. Zaczęli ją kulturalnie uspokajać, że mąż zaraz po złożeniu zeznań wróci. Poprosiłem ją o ciepłą bieliznę, herbatę, kanapki. Wszystko to wziąłem ze sobą. Do tego jeszcze chyba 5 paczek papierosów. Nie stawiałem oporu, bo uznałem, że może rzeczywiście chodzi o przesłuchanie. Znałem swoją rangę, wiedziałem że mnie traktują "wysoko", że może jakieś władze chcą ze mną rozmawiać.
Już w samochodzie zorientowałem się, że to przesłuchanie to "blaga". W samochodzie, w którym byłem przewożony na rzekome "przesłuchanie" była włączona radiostacja milicyjna, która była na nasłuchu i słyszałem wezwania do przysłania pomocy, ale dyżurny odpowiadał, że sami muszą dawać sobie radę, nie ma bowiem ludzi. Wtedy też - mniej więcej - zacząłem rozumieć co się dzieje. Kiedy minęliśmy Komendę Wojewódzką mieszczącą się na ulicy Narutowicza, zapytałem dokąd mnie wiozą. Odpowiedzieli, że to pomyłka i wiozą mnie do Komendy Miejskiej. Rozmawiałem z nimi na tematy ogólne, nie dotyczące zatrzymania. Kiedy wjeżdżaliśmy na teren przyległy do budynku Komendy Miejskiej i zobaczyłem tę ilość samochodów, osób w umundurowaniu milicyjnym i trochę innym, to pomyślałem, że zaczęło się. Tylko na jaką skalę: w mieście, regionie czy całym kraju? Zorientowałem się wówczas, że jest to właśnie tzw. godzina zero.
Na Komendzie sprowadzili mnie na dół, tam został ten mundurowy, a mnie przeprowadzili na górę /chyba na II piętro/. Kiedy szedłem po schodach zauważyłem Zbyszka Puczka ze Świdnika - stał twarzą do ściany, a obok był jego "opiekun". Gdy próbowałem z nim rozmawiać, ten zmitygował go, aby się nie odwracał. Mnie nie zabraniano rozmawiać. Po doprowadzeniu na piętro próbowano mnie przesłuchiwać. Funkcjonariusz przesłuchujący wyciągnął moją kartotekę /był to maszynowo wypisany odpowiedni kwestionariusz/, w której były wypisane wszystkie dane personalne. Kiedy zaczął mi stawiać zarzuty i próbował mnie przesłuchać, spytałem na jaką okoliczność chce to zrobić. Postawił mi zarzut publicznego nawoływania do nierespektowania konstytucji PRL, do nieposłuszeństwa wobec władzy itp. Odpowiedziałem, że takie zarzuty mogę mu też postawić i chociaż jestem "człono-raboczyj" to się przed nim tłumaczył nie będę, liczą się tylko dowody, świadkowie. Jeżeli tego nie ma, to nie mam mu nic do powiedzenia. On zapisał, że odmówiłem zeznań i poprosił o podpisanie tego, ale odmówiłem, bo nie uważałem się za przesłuchiwanego, nie było przeciwko mnie dowodów winy. Przesłuchujący funkcjonariusz odczytał mi formułkę jaka obowiązuje przy tymczasowym aresztowaniu (nie było w niej mowy o internowaniu). Zgodziłem się z tym, że zostałem zapoznany z tą formułką i podpisałem. Wcześniej jednak wziąłem kwestionariusz do ręki, aby nie podpisać podpiętego wyroku śmierci. Od razu wyprowadzono mnie na dół do więźniarki, w której byłem jako trzeci. Więźniarka była tak przysunięta do drzwi wejściowych, że nie można było wyjść poza nią. W związku z tym nikt nas nie pilnował, rozmawialiśmy (nikt nam tego nie zabraniał)
W tym czasie było mi raczej obojętne, co się ze mną stanie. Raczej myślałem o najbliższych, o społeczeństwie, bo po zatrzymaniu spodziewałem się tego co najgorsze -wiedziałem, jaką miałem tutaj rangę, jak wielu ludziom "uwierałem". Przyjmowałem jednak to wszystko dość spokojnie, nie panikowałem, próbowałem spokojnie rozmawiać z kolegami.
Prawdopodobnie około 3-4 godziny nad ranem po "załadowaniu do pełna" więźniarki i umieszczeniu jej w konwoju ruszyliśmy w nieznane. Rozmawialiśmy o tym, dokąd nas wiozą. Znane mi były fakty przygotowywania więzienia na Zemborzyckiej, więc zaczęliśmy spekulować. Zdążyliśmy się zorientować, że jest nas sporo, były - prawdopodobnie - dwie więźniarki /może trzy/, samochód osobowy Fiat i gazik z przodu, a z tyłu Wołga i gazik. Kiedy tylko wyjechaliśmy z Komendy na ulicy Północnej, zaczęliśmy liczyć zakręty, aby się zorientować dokąd zmierzamy. W okolicach Podzamcza zauważyłem w poszyciu samochodu otwór /być może po śrubie/, przez który poprzez kabinę widać było, co dzieje się z przodu. Początkowo myśleliśmy o Zemborzyckiej, a gdy konwój skręcił w Turystyczną - braliśmy pod uwagę: Brześć, Włodawę, Chełm, Białą Podlaską. Po dłuższym okresie jazdy cały konwój zatrzymał się w lesie. Już wtedy wiedziałem, że to wszystko jest czymś niedobrym, bo w życiu zetknąłem się z regulaminem transportu zatrzymanych i w myśl jego nie można w takiej więźniarce przewozić więcej niż 17 zatrzymanych, a konwojować może jeden funkcjonariusz z bronią krótką, nas natomiast było 26 stłoczonych jak śledzie i konwojowało nas 3 funkcjonariuszy z bronią długą. Poza tym miejsce, gdzie siedzieli funkcjonariusze było odgrodzone siatką zamkniętą, czego nie wolno robić ze względu na bezpieczeństwo przewożonych w czasie np. wypadku. Po tym właśnie zorientowałem się, jacy my jesteśmy "groźni", zarówno dla konwojujących nas, jak i dla władz.
Gdy zatrzymał się konwój i zaczęli wychodzić konwojujący nas, powiedziałem do kolegów: "pożegnajmy się, to są Lasy Włodawskie, to nasz koniec". Ten postój trwał może około 5 minut. Ktoś chodził, tupał, rozmawiał, ale nie można było zrozumieć. W końcu wsiedli wszyscy i ruszyliśmy. Do otworu podszedł Kamiński, który znał Włodawę, miał nas informować. Gdy dojechaliśmy do Włodawy, okazało się że minęliśmy więzienie. Dokąd teraz: Brześć i "białe niedźwiedzie", czy ewentualnie Biała Podlaska. Za chwilę konwój zatrzymał się, znowu głosy, potem cofanie, zawracanie. Wiesiek powiedział, że pomylili drogę i chyba pojedziemy na Białą Podlaską. Jednak dojechaliśmy do więzienia we Włodawie. Za moment usłyszeliśmy zgrzyt otwieranych bram. Zaczęli wysiadać nasi konwojenci, a potem przez otwarte drzwi zobaczyłem szpaler. Nie potrafię powiedzieć jaka to była formacja, w każdym razie mieli tarcze, przyłbice, długie pały, a chyba czterech było z psami. Konwojenci wysiedli, zamknęli drzwi, przejechaliśmy drugą bramę. Wozy podjechały pod drzwi, otworzono siatkę i znowu zobaczyłem szpaler /nie wiem czy ten sam/. Na schodach poprzez śnieg przebijały czerwone plamy sugerujące krew, mające zrobić odpowiednie wrażenie psychologiczne. Później dowiedzieliśmy się, że było to zrobione celowo.
Kiedy okazało się, że miejscem docelowym jest więzienie we Włodawie a nie ZSRR, pomyślałem, że kiedyś wyjdę i wszystkich nas chyba tutaj nie wymordują. Znałem dokumenty o prawach człowieka i wiedziałem, że nasze władze aż tak daleko nie pójdą, aby nam głowy poukręcać. Jeśli nie tamta strona Bugu, to wcześniej czy później się wyjdzie. Ale co będzie z krajem, co się z nim stanie.
Z archiwum Zakładu Metodologii Historii UMCS