Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Sabina Magierska

Spis treści

[RozwińZwiń]

Rok 1981Bezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Zawód wykonywany: nauczyciel akademicki - Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie;
Funkcje pełnione w "Solidarności":
- członek Komitetu Założycielskiego NSZZ "Solidarność" UMCS,
- członek Prezydium NSZZ "Solidarność" UMCS;
Internowana: 14 grudnia 1981 - 25 kwietnia 1982.
Miejsce internowania: Olszynka Grochowska, Gołdap.

Po południu, w sobotę 12 grudnia 1981 roku, odbyło się zebranie członków "Solidarności" na uczelni. Przedłużyło się ono do późnych godzin nocnych. Podczas tego zebrania złożyłam rezygnacje ze swoich funkcji w Prezydium. Złożyło się na to wiele przyczyn. Trwał wówczas strajk studentów, w którym brałam udział jako opiekun na Wydziale Ekonomii, ale bez większego przekonania. Studenci zarzucali mi to, że "Solidarność" "dała plamę" i nie włączyła się we współpracę ze studentami tak jak trzeba. W gruncie rzeczy uważałam, że uczelnia strajkować nie powinna. Jeśli studenci nie przeżyli „swojego sierpnia”  to ta forma "przeżywania" jest nieodpowiednia, ponieważ studenci właściwie nie chodzili na wykłady. Byłam tym trochę rozgoryczona. Podczas zebrania oprócz - między innymi - zapowiedzi mojej rezygnacji załatwiliśmy kilka wstąpień do "Solidarności" i rozeszliśmy się do domów. Nad ranem, około trzeciej przyszli do mnie ci sami koledzy, których widziałam na zebraniu i powiedzieli, że coś się dzieje. Mimo tego nie podjęłam wtedy żadnych kroków i położyłam się spać. Po przebudzeniu /około piątej nad ranem/ udałam się do rodziny a następnie na uczelnię. Okazało się, że na uczelni były już podjęte nowe postanowienia o strajku pracowników i w związku z tym pozostałam ze strajkującymi. Przez całą niedzielę musiałam łatać "porwany" kontakt z Regionem. W Katolickim Uniwersytecie Lubelskim był ktoś, kto przyjechał z Gdańska - kontaktowali się raczej z KUL-em niż z nami. Biegałam więc pomiędzy KUL-em, Rektoratem a Zakładem Fizyki, który zaczął już montować pewną konspirację.
Następnego dnia, w poniedziałek, zebrał się Senat Uczelniany i razem z Rektorem Baszyńskim uchwalił ustawę potępiającą wprowadzenie stanu wojennego. Następnie przedstawiciele Senatu razem z tą ustawą przyszli do nas tj. do strajkujących, aby wyperswadować nam strajkowanie. Nawoływali nas do przerwania strajku i udania się do domów. Siła perswazji była tak duża, że istotnie, znaczna część strajkujących rozeszła się. Pozostało tylko kilkadziesiąt osób takich, które zostały, aby zatroszczyć się o budynek, w którym pozostawiono masę dobytku, między innymi: śpiwory i żywność. Wieczorem zaczęło się okrążanie Rektoratu przez oddziały ZOMO i w krótkim czasie nastąpił atak na budynek. Ponieważ było nas niewiele osób, wszystkich wypędzono na hall i ustawiono pod ścianami. Po sprawdzeniu dowodów osobistych i zadaniu niektórym z nas pytań, cztery osoby zostały aresztowane. Byli to: Andrzej Bączkowski, Ryszard Setnik, Piotr Brzozowski i ja. Na tym właściwie kończy się mój epizod strajkowy. Było to około godziny 22, a więc już po godzinie policyjnej. Po aresztowaniu zostaliśmy przez puste miasto przewiezieni do Komendy na ulicę Narutowicza. Tam przedstawiono mi do podpisu dokument, tzw. "lojalkę". Ja jej postanowiłam nie podpisywać z tego powodu, że nie wiedziałam, czy jest to podstęp, czy jakaś prowokacja. Nie rozumiałam dlaczego procedura tego typu jest tutaj wymagana. Straszono mnie, że mogę stracić na pięć lat wolność. Powiedziałam: "Trudno panowie, musicie robić swoje, a ja swoje". Następnie przeniesiono mnie do podziemia, gdzie przeprowadzono rewizję osobistą. Odebrano mi wtedy ulotki i opaski strajkowe. Wszyscy, z którymi miałam do czynienia w Komendzie byli ubrani w zielone mundury.
Po pewnym czasie zgłosił się po mnie jakiś ZOMO-wiec, który odtransportował mnie pod eskortą na ulicę Północną. Tam ci, którzy obsługiwali areszt byli bardzo zdezorientowani i zachowywali się poprawnie, a nawet z pewną grzecznością. Mimo to zamknęli mnie szybko w celi numer 3, zupełnie pustej, chłodnej i obskurnej. Byłam zdumiona, że areszt wybudowany w latach 70-tych, a więc w "epoce" Gierka nie dysponuje ani umywalką, ani toaletą, była tylko prycza zbita z kilku desek. Ściany w tej celi nie były malowane chyba od początku istnienia tej instytucji. Ponieważ miałam nieprzespaną noc za sobą nakryłam się brudnymi kocami i szybko zasnęłam. Ogółem w celi tej spędziłam kilkanaście godzin, odmawiając jedzenia i picia. Gdzieś około godziny 14, 16 grudnia wyprowadzono mnie z celi na korytarz. Spotkałam wtedy koleżanki, sekretarki "Solidarności" uniwersyteckiej, które były wzięte z budynku Zarządu Regionu. Tam, z tego co zrozumiałam, ponieważ byłam w stanie szoku, odczytano akt internowania, w którym zarzucano mi, że działałam na rzecz obalenia siłą ustroju i wobec tego zostałam aresztowana. Następnie wyprowadzono mnie razem z koleżankami z Komendy i "załadowano" do "suki". Przy czym należy powiedzieć, że dziewczyny wzięte w Zarządzie Regionu, brutalnie wyciągnięte i zabrane do Komisariatu, były bez butów i płaszczy. Po umieszczeniu nas w nieopalanej więźniarce ruszyliśmy naprzód. Nikt oczywiście nie powiedział nam dokąd jedziemy. Wiedziałyśmy już, że w grę wchodzi Włodawa, ponieważ po niedzielnych aresztowaniach ta miejscowość padała najczęściej w rozmowach. Ze względu na dosyć tęgi mróz i wysokie zaspy, jechaliśmy długo i powoli. Milicjanci za siatką w pełnej gotowości bojowej, z bronią gotową do strzału, od czasu do czasu groźnie na nas spoglądali. W pewnym momencie Zofia Bartkiewicz zaczęła jakieś konwersacje z tymi panami, typu: ”I czemuż ty synku na mnie bierzesz karabin, ja matką twoją mogłabym być, ja jestem robotnicą, tyle lat pracującą w swoim zawodzie, w partii jestem od lat 50-tych, a ty teraz na mnie z bronią". Z trochę takich "podburkiwań" konwojentów dowiedziałyśmy się, że byli oni przygotowani na to, że zamach stanu będzie z naszej strony. My mamy listy proskrypcyjne, ale ich żony i dzieci są teraz świetnie zabezpieczone. Oni nas tylko unieszkodliwiają. W krótkim czasie atmosfera rozmów nieznacznie się rozluźniła, przestali do nas celować i odłożyli broń. Potem nawet współczuli z powodu zimna i mówili, że mogą coś dla nas zrobić, ale mimo to nie powiedzieli dokąd jedziemy. Już późną nocą dotarliśmy, jak się okazało, do Olszynki Grochowskiej, w podróży byłyśmy od godziny 14.00 do mniej więcej 20.00. W Olszynce nastąpiło zdanie do depozytu rzeczy osobistych razem z ubraniami i przyjęcie szarych ubrań więziennych z pieczątkami Zakładu Karnego. Zostałam zamknięta w zimnym, nieopalanym, posiadającym tylko zimną wodę, baraku... .
 
Z archiwum Zakładu Metodologii Historii UMCS