Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Ośrodek „Brama Grodzka - Teatr NN” w Lublinie jest samorządową instytucją kultury działającą na rzecz ochrony dziedzictwa kulturowego i edukacji. Jej działania nawiązują do symbolicznego i historycznego znaczenia siedziby Ośrodka - Bramy Grodzkiej, dawniej będącej przejściem pomiędzy miastem chrześcijańskim i żydowskim, jak również do położenia Lublina w miejscu spotkania kultur, tradycji i religii.

Częścią Ośrodka są Dom Słów oraz Lubelska Trasa Podziemna.

Alfred Wierzbicki – felietony

Trzy felietony Alfreda M. Wierzbickiego – Zaułek HartwigówList do Henia oraz Misterium dzwonu. Felietony pochodzą z pochodzą ze zbioru ...na ziemi w lublinie... Felietony społeczno-kulturalne, wyd. Norbertinum, Lublin 2008. Wszytskie są ściśle związane z działaniami podejmowanymi przez Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”.

Spis treści

[RozwińZwiń]

Zaułek HartwigówBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Historia jest historią rodzin. Hartwigowie krótko mieszkali w Lublinie, nie mieli w naszym mieście wielopokoleniowych korzeni, ale to dwojgu spośród piątki dzieci Ludwika Hartwiga, który ze swą żoną Rosjanką i czwórką dzieci osiedlił się w Lublinie po ucieczce z Moskwy, w czasie rewolucji, przyszło rozsławić nasze miasto. Dzięki twórczym dokonaniom Edwarda w dziedzinie fotografiki i Julii w dziedzinie poezji Lublin stał się częścią ich legendy, a oni sami częścią legendy Lublina.


Fotografowane kiedyś przez Edwarda Hartwiga malownicze schody, wspinające się po stromiźnie od ulicy Kowalskiej na plac Rybny, od niedawna noszą nazwę Zaułek Hartwigów. W maju 2006 roku wspólnie z Panią Julią, Pawłem Śpiewakiem i przyjaciółmi z Teatru NN miałem zaszczyt spacerować po Lublinie szlakiem miejsc rodziny Hartwigów, zakończonym w ich Zaułku. Podziwiałem, z jaką lekkością i gracją Poetka wchodziła na wysokie schody w osiemdziesiątym piątym roku swego życia.


Uczestniczyłem wtedy także w promocji jej książki zatytułowanej – jakże by inaczej – Zaułek Hartwigów (Lublin 2006). Odbyła się ona w Liceum im. Unii Lubelskiej, ponieważ to w tej szkole uczyła się Julia Hartwig. Do tej samej klasy chodziła jej przyjaciółka Anna Kamieńska. Piękny rozdział poezji polskiej XX wieku zaczął się w gimnazjalnych murach lubelskiej szkoły, jako że obydwie poetki debiutowały przed maturą.

Już z tego powodu warto sławić Unię. Julia Hartwig za rozległość horyzontów i otwartość na różne nurty ideowe przywołując w swym wierszu szkolną czytelnię, „gdzie równie dostępne były «Wiadomości Lliterackie», «Pion» i «Prosto z mostu»”1. Odnajduję w tym świadectwo tego, jak bardzo głęboko jagielloński ethos naznaczył szkołę, która obrała sobie za patrona wydarzenie Unii Lubelskiej. Trzeba być dumnym, że ta wspaniała lubelska szkoła uchroniła się w latach trzydziestych od ciasnoty, w jaką popadało wtedy tak wiele środowisk.


Niezwykłość Zaułka Hartwigów polega na tym, że jest książką wielogłosową. Na okładce i stronie tytułowej znajduje się nazwisko Julii Hartwig jako autorki, ale książka przypominająca swym formatem album zawiera teksty Julii i Edwarda Hartwigów oraz zdjęcia Ludwika Hartwiga, Edwarda Hartwiga, Heleny Hartwig i Pawła Pierścińskiego. Teksty Julii Hartwig to proza wspomnieniowa o rodzinie i ulicach miasta, eseje o fotografiach Edwarda, wywiad z bratem i wiersze lubelskie, stanowiące odrębny „poetycki zaułek”. Są w niej także teksty Edwarda Hartwiga o fotografii i mieście rodzinnym.


Edward Hartwig był artystą zauroczonym, podobnie jak Józef Czechowicz, prowincjonalnym charakterem miasta, którego piękno stworzyła przyroda i historia. Czechowiczowski Lublin, co „na łąkach przysiadł”, odnajdujemy także na fotografiach Hartwiga. „Dymiąca czarnoziemu połać” daje się rozpoznać na zdjęciach podlubelskiej okolicy nad Bystrzycą. Hartwig lubił fotografować architekturę w jej przyrodniczym otoczeniu. Na zdjęciu przedstawiającym Krakowskie Przedmieście pomiędzy kościołem św. Ducha a Bramą Krakowską w oniemienie wprawia olbrzymia konstelacja jasnych letnich obłoków nad trzema wieżami kościoła, ratusza i bramy. Jeśli źródłem piękna, jak uważali Grecy, jest proporcja i blask, to ta fotografia spełnia w wielkim stopniu obydwa te warunki. Pionowe chmury dźwigają do góry lubelskie wieże, jakby obiekty tak mocno wrośnięte w ziemię otrzymały nagle zdolność wznoszenia się i latania.


Fotografie Edwarda Hartwiga nie mają stylistyki dokumentu, swym impresjonizmem zbliżają się do malarstwa, są obrazami zawierającymi czyste treści artystyczne. Sztuka rodziła się z wytrwałego studium krajobrazu i jego związku z życiem ludzi. O swej pracy opowiada sam artysta:

„Na zdjęcia wychodziłem wcześnie rano. A wtedy po przedmieściach Lublina kończących się torfowiskami wędrowały mgły. Mgły unosiły się w dolinie Bystrzycy, snuły po leśnych drogach, gdzie czatowałem z aparatem na wieśniaczki niosące w zawiniętych w chusty koszach prowiant do miasta. Patrzyłem, którędy idą, wyszukiwałem odpowiadający mi fragment krajobrazu i kiedy wracały z miasta – fotografowałem”2.

Był artystą wrażliwym na metafizyczną i poetycką moc szczegółu. Tę zdolność można zauważyć także w jego narracji prozą. Pozostawił w niej sugestywny portret Józefa Czechowicza i aby to uczynić, wystarczyły mu dwa zwięzłe zdania: ,,Pamiętam go jako skromnego, bardzo sympatycznego człowieka. Cichutko mówił, wolno chodził”3.

Edward Hartwig swymi fotografiami i Julia Hartwig we wspomnieniach ulic i podwórek przywołują Lublin, którego już nie ma. Pozwalają oni nam wędrować po współczesnym mieście ze świadomością istnienia miasta niewidzialnego. „Lublin, Stare Miasto, dzielnica żydowska, to była kopalnia fotografii”4 – przypomina autor albumów o Lublinie, a autorka Elegii lubelskiej w komentarzu do fotografii brata dodaje nostalgiczne wspomnienia:
„[...] przed oczami przesuwają się sceny i obrazy dziś już nie do powtórzenia: o wczesnym ranku zakutana w chustkę stróżka zamiata brzozową miotłą rozelśnioną w pierwszych promieniach jezdnię, wozem zaprzęgniętym do chudego konia wiezie senny woźnica węgiel, który wysypie zaraz przy piwnicznym okienku, odzywają się dzwony w kościele dominikańskim i w Katedrze, w dzień świąteczny przejdzie ulicami staromiejskimi powolnym krokiem uroczysta procesja i rozniesie nabożny śpiew. Z nadejściem zmierzchu zapalają się latarnie, z piekarń dolatuje zapach świeżego chleba i placków z cebulą, w dni szabasu w oknach wielu domów zapalają się świece”5.

Z tej samej zmysłowej materii wspomnień i przeżyć powstają wiersze Julii Hartwig poświęcone Lublinowi. Pochodzą one z jej najnowszych tomików: Nie ma odpowiedzi (2001) i Bez pożegnania (2004). Zebrane razem tworzą cykl wierszy o rodzinie i mieście rodzinnym, w którym poetka urodziła się i przeżyła młodość. Lublin w jej późnych wierszach zaczyna jakby pełnić prawzór miasta w ogóle. Powrót do rodzinnego miasta po wielu podróżach i doświadczeniach pracowitego i twórczego życia ma znaczenie równocześnie biograficzne i kulturowe. W tomach, w których poetka coraz częściej i coraz wyraźniej pyta o sprawy ostateczne, powraca z coraz większą siłą i starannością o szczegół pamięć początków. Tworzy portrety bliskich: ojca, matki, braci, sióstr i koleżanek, ze świadomością, że każda próba ogarnięcia tajemnicy innych osób, a zwłaszcza najbliższych, graniczy z niemożliwością. Nawet jeśli wiersz Na cześć moich braci zamyka stwierdzeniem: „Nie umiem nakreślić portretu moich braci”, nie przestaje o nich opowiadać, bo tylko tak może zostać wypowiedziana wdzięczność za wspólny los i miłość.
Z dystansu czasowego łatwiej przychodzi mówić o bólu przeżywanym w dzieciństwie po samobójczej śmierci matki.

W cerkwi gdzie bywała każdej Wielkanocy,
odnajdywała swój język.
Potężne jak organy, głębokie basy
w obłokach kadzidła
rozbrzmiewały w niekończących się błogosławieństwach i błaganiach

Znak krzyża od prawego do lewego ramienia
radość odnalezionej wspólnoty po wyjściu ze świątyni,
w rzeźwym podmuchu wiosny pocałunki, uściski
i niesione z ust do ust Kristos Woskries! Chrystus Zmartwychwstał

Mała, zaledwie od ziemi odrosła,
przyprowadzana za rękę,
tam poznawałam pierwszy smak oddalenia od tego co najbliższe
i drżeć zaczęłam by jej nie utracić.
(Przywoływanie)6

Wspomnienia o matce Marii Hartwig z domu Biriukow, spoczywającej w prawosławnej części lubelskiego cmentarza przy ulicy Lipowej znajdują się także w prozie Zaułka Hartiwigów. Z okruchów tych wspomnień rysuje się postać osoby religijnej. Chodziła z najmłodszą córką nie tylko do cerkwi, ale również do katedry na codzienną modlitwę w drodze do szkoły. W domu rozmawiała z dziećmi po polsku, na pewno z charakterystycznym akcentem rosyjskim. Głęboka religijność nie uchroniła jej przed utratą nadziei i załamaniem. Wiersz Przywoływanie, ewokujący tragiczne rozstanie z matką, staje się rozmową, która nie może przekroczyć progu pytania.

O, mamo, jak to się stać mogło?
Z nas wszystkich ty jedna powinnaś była umieć latać.

Elegia lubelska jest próbą opłakania miasta, które po Zagładzie nie jest tym samym miastem. W swych wspomnieniach Julia Hartwig wyznaje:

„Utworzenie getta, wymordowanie Żydów i zniszczenie Starego Miasta było zbrodnią dokonaną nie tylko na ludziach, ale i na micie Lublina, na moich własnych wspomnieniach dzieciństwa”7.

Gdzie indziej dopowiada, że po wojnie niechętnie wracała do miasta, w którym przeżywała gehennę. Poezja zdaje się pełnić rolę katarktyczną, nie ma mocy przywrócenia tego, co zostało zniszczone, ale wprowadza jakieś uciszenie udręczonej świadomości.
Lakoniczny wiersz Koleżanki8 przywołuje dwie żydowskie uczennice z Gimnazjum im. Unii Lubelskiej. Miriam i Reginka chodziły do tej samej klasy, co autorka wiersza.

Ostatni raz spotkałyśmy się niespodziewanie u wylotu Lubartowskiej
na granicy świeżo utworzonego getta.
Stały tam onieśmielone jakby przydarzyło im się coś wstydliwego.

Ten obraz poniżenia ludzkiej godności porusza także po latach. Nie mamy tutaj do czynienia, bynajmniej, z chłodnym wspomnieniem przeszłości.
Szkoda, że redaktorzy Zaułka Hartiwigów nie włączyli do lubelskich wierszy Julii Hartwig wiersza Spotkanie z tomu Nie ma odpowiedzi, w którym opublikowana została również Elegia lubelska. Odsłania on psychologiczne i moralne napięcie wpisane w lubelską poezję autorki, spowodowane nieustannym przeżywaniem tragedii Holocaustu. Wiersz relacjonuje świętowanie Paschy w Nowym Jorku. Pascha to noc wyzwolenia z niewoli. W jakiś sposób ten wiersz staje się również wyzwoleniem, uwolnieniem od demonów i widm przeszłości wciąż tak bardzo realnej i natarczywej, dlatego przepisuję go w całości.

W Parku Brooklyńskim rojno
od jedwabnych chałatów i czarnych kapeluszy
Pod kwitnącymi drzewami
przesuwają się w otoczeniu rodzin łagodni i skupieni
jak w powolnym filmie który się śni
Są właśnie świąteczne dni
Passover
Odświętnie ubrane dzieci
młodzieńcy i mali chłopcy w myckach
na jasnych i ciemnych włosach
dziewczęta w odświętnych sukienkach
w których wyglądają jak angielskie królewiątka
Moi piękni Żydzi! Patrzę na was przez szmat własnego życia
w którym zawarła się również wasza historia
Nie takich widziałam was
na ulicach Lublina i Warszawy
w najokrutniejszym czasie zagłady
Widzieć was tu
spacerujących bezpiecznie wśród kwiatów i zieleni
to dla świadka tamtych dni moment ukojenia
(Spotkanie)
 

List do HeniaBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Drogi Heniu,
wiem, że otrzymujesz wiele listów od mieszkańców Lublina z okazji Twoich urodzin. Które to już urodziny? Co dla Ciebie znaczy czas? Wybacz, że pytania, jakie Ci zadaję, przerastają doświadczenie i wiedzę dziewięcioletniego chłopca. Pytam jednak Ciebie, bo doświadczyłeś więcej ode mnie.
Poznałem Cię dzięki wzruszającej książeczce. Na okładce znajduje się obozowy pasiak, na nim biały napis: „Henio”. W obozach koncentracyjnych mężczyznom, kobietom i dzie­ciom zabierano ich imiona, nikt nie miał prawa być jedynym i niepowtarzalnym. Ale przecież Ty do ostatniej minuty Twego życia dla Twojej Mamy i Twego Taty pozostawałeś Heniem. Dzięki książeczce zawierającej zdjęcia z kolejnych lat Twego życia jesteś nadal Heniem. Jesteś Heniem, chociaż trudno powiedzieć, co w Twoim przypadku znaczy „być”.
Pamiętasz swoje drugie urodziny? Było to 25 marca 1935 roku w Lublinie, w mieście, w którym przyszedłeś na świat. Przy stole nakrytym białym obrusem, zastawionym tortem z dwiema świeczkami, ciastem i lśniącymi jabłkami, siedzi królewicz z bajki w gronostajach na ramionach i w koronie na głowie. Obok mama i troje dzieci. Rodzeństwo? Koledzy? Kuzyni? Dzieci patrzą w stronę osoby robiącej fotografię. Są niezwykle przejęte. Czy to zdjęcie zrobił Twój Tata, czy ktoś, kogo wynajął? Nie ma go na fotografii. W inną stronę niż dzieci patrzy Mama, jakby mniej zdyscyplinowana. Chyba przerwała z kimś rozmowę. Jeszcze jeden interesujący szczegół, dzieci trzymają w ręku chorągiewki, jakby miały iść na jakąś manifestację. Może w domu było przedstawienie teatralne, trudno przecież machać chorągiewką przy stole.
Miałeś szczęście urodzić się w kochającej się rodzinie. Mówią o tym zdjęcia z rodzicami. Gdy miałeś rok, Tata tulił Cię do swej twarzy, mocno przyciskając do piersi. Uderzają Twoje bystre oczy. Chyba jeszcze nie umiałeś mówić, ale już oczy odwzajemniały miłość i zaufanie do świata. Trzyletniego za rękę trzyma Cię Mama. Ulica, na której zrobiono zdjęcie, nie jest ruchliwa. Po drugiej stronie ktoś spaceruje z dzieckiem w wózku. Na zdjęciu z 1939 roku wydajesz się już bardzo sa­modzielnym chłopcem. Uśmiechasz się. Wkrótce powinieneś rozpocząć naukę w szkole.
Co było dalej, nie da się opowiedzieć. Twoje piękne dzieciństwo skończyło się brutalnie. W białym kwadracie z czarną obwódką – w klepsydrze dla Ciebie – te same litery, co na okładce – HENIO. Teraz są one w czerni. Dodano najkrótsze z możliwych zdanie: „Tak zginął Henio Żytomirski”. Na dole, w prawym rogu, lata Twojego życia: „1933–1942”. Jakże odległe daty. Tylko próba zawołania Ciebie po imieniu przybliża Cię. Ale wtedy bliskość staje się gorzka jak gaz i popiół.
 

*


Impulsem do napisania tego listu stało się nieoczekiwane spotkanie. W Galerii Autorskiej Bartka Michałowskiego obejrzałem wystawę litografii Nety Żytomirskiej-Avidar. Już zaproszenie i skromny katalog, formatem przypominające książeczkę Henio, obudziły moją ciekawość. Czy to ktoś z Twoich krewnych? Neta urodziła się w Izraelu w 1943 roku, jej rodzice wyjechali z Lublina dwa lata przed wybuchem wojny. Jest wspaniałą artystką. Rozmawiałem z nią podczas wernisażu jej lubelskiej wystawy. Zrobiono nam nawet zdjęcie.
Ani słowa, ani obrazy nie przywrócą cielesnej obecności osób, które pochłonęła Zagłada. Możemy jednak zdobyć się na wysiłek współczucia. Sztuka Nety wyrasta z empatii, przywołuje przeżycia umierających samotnie, szukających pomo­cy, której nie było, zalęknionych, wyczerpanych, upadających, modlących się do niepojętego Boga. Technika litografii przedziwnie oddaje mowę ciała w przekładzie na mowę kamienia.
Intensywność uczuć zostaje oddana poprzez kontrast światła i czerni. Na obrazie Polska 1942 młoda kobieta przyciska dłonią obydwie poły płaszcza do piersi. Chce się schronić. Naga prawie aż po łokieć ręka jest jednak bezsilna. Twarz zachowuje godność, oczy patrzą wytrwałe wprost. I dłoń, i twarz znikają w ciemności. Po nieobecnej pozostaje światło, które kiedyś było światłem jej ciała.
Na litografii Wieczne oczekiwanie kobieta zasłania piersi i usta obydwiema rękami. Oczy ma szeroko otwarte, wypatrujące niemożliwego. A na innej litografii zatytułowanej Portret bez oczu, oczy już zgasły, dłoń przyciska zamknięte usta, każdy z pięciu palców jest obolały, nieruchomy, prawie sztywny.
Na centralnej ścianie sali wystawowej znajduje się kompozycja Ostatnia wieczerza. Litografia o charakterze kolażu. Nad stołem – tak dobrze znanym z ikonografii chrześcijańskiej – artystka umieściła fotografię swej żydowskiej rodziny, wykonaną przed wyjazdem jej rodziców do Palestyny w 1937 roku. Znowu fotografia. Czyż to nie zdumiewające, że jej wynalazek poprzedził zaledwie o kilkadziesiąt lat Zagładę, jakby miała służyć temu, aby przetrwał przynajmniej jakiś znikomy ślad świata, któremu zgotowano ostateczne rozwiązanie?
Heniu, nie wszyscy Żydzi z Lublina zginęli. Ale pozostało ich, niestety, bardzo mało. Dzielny prawnik z Izraela Józef Dakar próbuje zgromadzić ich potomków w Ziomkostwie Żydów Lubelskich. To on przyczynił się do przygotowania wystawy fotografii Nety Żytomirskiej-Avidar w Lublinie w czerwcu 2007 roku. Tego typu gesty kulturowe lublinianie traktują jako niezmiernie ważne i potrzebne.
Chyba zgodzisz się z Józefem?

„[...] Ważne jest dla nas, by o Żydach Lublina pamiętali nie tylko Żydzi, ale wszyscy mieszkańcy Miasta. Społeczność żydowska żyła w Lublinie przez ponad 500 lat, tworząc bogatą spuściznę intelektualną i duchową. To dziedzictwo jest częścią dziedzictwa Lublina i powinno być tak traktowane przez wszystkich jego mieszkańców. Drugi powód jest związany z zagładą społeczności żydowskiej przez Niemców w czasie II wojny światowej. Celem niemieckich morderców było zmieść z powierzchni ziemi całe żydowskie życie i żydowską spuściznę. Niestety Niemcy w dużym stopniu osiągnęli ten cel, przynajmniej jeśli chodzi o europejskie żydostwo. Wydarzenia kulturalne inicjowane przez naszą organizację, choć niewielkie, są próbą kontynuacji i podtrzymania żydowskiego «światła» w mieście Lublin”9.

Misterium dzwonuBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

Różne są głosy miasta. Nie wszystkie można wyłowić z szumu. Ale kiedy zaczynają bić dzwony, wszystko cichnie. Ich poranna i wieczorna gra wprowadza wymiar sakralny w codzienny rytm. Wsłuchując się w dźwięki dzwonów, nadal nie wiemy, czym jest czas, dociera do nas natomiast wieść, że jest on nie tylko przemijaniem.
Od 2001 roku, 29 września, w dzień św. Michała Archanioła na Wieży Trynitarskiej dzwoni Michał. Tego dnia przeżywamy „Misterium dzownu”. Dzwony, podobnie jak ludzie i aniołowie, mają swoje imiona. Na pewno dlatego że nie są one istotami niemymi. Tego dnia odzywa się milczący na co dzień świadek dawnego Lublina. Jego orędzie niczego nam nie narzuca. Od nas – od naszej wyobraźni, empatii i współczucia – zależy, co usłyszymy w jego dźwiękach.
W dawnej kolegiacie św. Michała, pełniącej rolę lubelskiej fary, w czasach jej świetności, znajdowały się trzy dzwony. Ocalał tylko jeden z nich, właśnie ten, który nosi imię patrona nieistniejącego już kościoła. Nie był ani najstarszy, ani największy spośród trzech dzwonów. To, że ocalał, nie było zasługą jego wyjątkowej godności. Stał się cenny i czcigodny dopiero przez to, że ocalał i – podobnie jak chrzcielnica i jeden z bocznych ołtarzy, które obecnie znajdują się w archikatedrze – stanowi materialny ślad zniszczonej świątyni.
Do jego tajemnicy należy to, że realnie istnieje. Można go zobaczyć, dotknąć, a nawet w dniu „Misterium dzwonu” pociągnąć za sznurek i uderzyć sercem o jego powierzchnię. Dzwon o wysokości 85 cm i średnicy tudzież 85 cm nie jest niczym nadzwyczajnym. Na jego korpusie, w medalionie, znajduje się niezbyt wyrafinowany wizerunek św. Michała zabijającego smoka. Wyżej nad tą sceną wyryto ornament z liści akantu. Nie ma żadnej inskrypcji. Można powiedzieć dzwon jak dzwon, niezwykłe są tylko jego dzieje.
Został odlany w 1735 roku. Wiadomo, że jego fundatorem był Jan Fryderyk na Kodniu Sapieha. Do 1810 roku Michał był umieszczony w dzwonnicy kolegiaty św. Michała, ale kiedy w byłym kościele jezuickim utworzono katedrę erygowanej w 1805 roku diecezji lubelskiej, przeniesiono go na Wieżę Trynitarską znajdującą się obok katedry. Tam przetrwał wszystkie kataklizmy, jakie spadły na jego macierzysty kościół św. Michała. Gdy w 1975 roku powstało w Wieży Trynitarskiej Muzeum Sztuki Religijnej, dzwon Michał stał się po prostu obiektem muzealnym.
Odkryli go ksiądz Wojciech Szlachetka i Tomasz Pietrasiewicz i ogłosili, że jest dzwonem ze starej fary. Dzięki ich staraniom w 2001 roku znana z tradycji ludwisarskich firma Felczyńskich z Przemyśla dokonała wymiany serca i wieszaka. Michał, przeniesiony tymczasowo 29 września 2001 roku na plac Po Farze, oznajmił mieszkańcom Lublina nowe tysiąclecie.
Jak to możliwe, że w jego biciu, kiedy tylko raz do roku przerywa swe milczenie i tajemniczymi dźwiękami napełnia okolice Starego Miasta, słychać żal i radość? Wszystko, co ludzie tworzą, podlega zniszczeniu i jednocześnie ma moc powrotów. Dzwon Michał jest mądry, jakby w długich okresach swego milczenia nieruchomego trwania spędzał czas wyłącznie na medytacji Księgi Koheleta.
Od 1854 roku nie ma już kościoła św. Michała. Za czasów świetności Lublina wieża fary była najwyższą wieżą w mieście. Kanonicy kapituły kolegiackiej zazdrośnie strzegli jej wyskokości i sprzeciwili się zamiarom jezuitów, którzy pragnęli zbudować wyższą od niej wieżę przy swym kościele. Po spaleniu się kościoła św. Michała w połowie XIX wieku Wieża Trynitarska stała się, rzeczywiście, najwyższą wieżą w Lublinie, ale jezuici nie mogli już cieszyć się z tego, bo nie było już w tym miejscu ani jezuitów, ani ich kolegium. Za to wieżę kolegiaty św. Michała i Wieżę Trynitarską połączył i pojednał w nieoczekiwany sposób skromny dzwon Michał, który został przeniesiony z jednej dzwonnicy do drugiej, jakby jego losem było zwiastowanie ruin i odrodzenia.
Na miejscu kościoła farnego znajduje się dziś pusty plac z otwartą przestrzenią, z której można podziwiać Zamek i krajobraz wokół starego kirkutu. Na placu Po Farze sterczą ruiny fundamentów. Swoje ruiny ma Rzym, ma je także Lublin... Czym byłyby miasta bez ruin? Niemądrą iluzją wiecznej szczęśliwości. Ruiny są doświadczonymi staruszkami, pozbawionymi już urody, ale ciągle wiernymi ideałom swej młodości. Ruiny to fundamenty, które nigdy nie zawodzą, nawet gdy walą się budowle, które na nich zostały wzniesione, one trwają. Wcale nie potrzebują rozgadanych zdań, aby przekazać rzeczy naprawdę istotne, są aforystyką bezwzględną jak kamienie.
O dziejach kościoła wiele mówią źródła historyczne, a kiedy ich brak, uzupełnia je legenda, nawet bardziej wyrazista niż udokumentowane fakty. Kościół św. Michała został zbudowany na przełomie XIII i XIV wieku w miejscu, w którym Leszek Czarny miał sen w 1282 roku, w czasie odpoczynku pod dębem. Przyśnił mu się wtedy Archanioł Michał, który ofiarował mu miecz do walki z Jadźwingami. Po odniesionym zwycięstwie król ufundował kościół w miejscu, w którym miał sen. Ponoć podczas rozbiórki kościoła odnalexiono pień dębu, na którym wspierał się ołtarz.
Próżno prosić poczciwego Michała o weryfikację bodaj krzty tej legendy. Nasz dzwon nie pamięta początków świątyni. Przyszedł dość późno na świat i stał się wędrowcem podobnym do ludzi. W godzinach, w których dzwonił w chórze dzwonów czy na jednej, czy na drugiej wieży, obejmował swym głosem obydwie części miasta – chrześcijański i żydowski Lublin. W najbardziej żałobnych tonach, jakie był zdolny wydobyć z siebie, nie było wieści o Zagładzie, która miała nastąpić w połowie XX wieku. Umiał opowiadać o przemianach, ale Zagłada nie mieściła się w skali jego tonów.
 

*


Od roku 2004 przypadło mi być gospodarzem „Misterium dzwonu” w Wieży Trynitarskiej. Oto kilka wspomnień.
W pierwszym roku przynależności Polski do Unii Europejskiej nasłuchiwaliśmy, czy dźwięk dzwonu nie przywołuje dawnego miasta jagiellońskiego. W jego biciu pragnęliśmy usłyszeć tę samą melodię rozwagi, jaka wcześniej zabrzmiała w twardej – jakby odlanej ze spiżu – sentencji Jana Pawła II: „Od Unii Lubelskiej do Unii Europejskiej”.
Następnego roku w „Misterium” włączone zostało przejście z sercem dzwonu Michała podziemnymi korytarzami od Trybunału do placu Po Farze. Chyba nigdy serce tego dzwonu tak się nie rozhuśtało jak wtedy, ogarniając przestrzeń od podziemi do szczytów wieży. Taka jest pamięć: i sięga w głąb, i unosi się ponad. Ocalały szczątek zniszczonego świata – skromny dzwon Michał – jest bowiem symbolem kultury, a do jej istoty, jak pisał ksiądz Janusz Pasierb, należy ukazywanie miasta na górze, przemienionego blaskiem eschatologicznej nadziei.
Dzwon Michał ma swoich przyjaciół, którzy przychodzą co roku, aby weń uderzyć. W święto Michała Archanioła każdy bowiem może być tu dzwonnikiem. Stał się nim mały Michaś, który swe pierwsze imieniny obchodził w dniu, w którym Michał stał na placu Po Farze i obwieszczał początek nowego tysiąclecia. Na razie Michałkowi pomaga mama ciągnąć za sznurek, ale on sam wszystkim mówi, że to jego dzwon.

PrzypisyBezpośredni odnośnik do tego akapituWróć do spisu treściWróć do spisu treści

1 J. Hartwig, Niepotrzebne skreślić, cyt. za: taż, Zaułek Hartwigów, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2006, s. 70.
2 Tamże, s. 39.
3 Tamże.
4 Tamże, s. 43.
5 Tamże, s. 57–58.
6 J. Hartwig, Przywoływanie, cyt. za: taż, dz. cyt., s. 74.
7 J. Hartwig, dz. cyt., s. 13.
8 J. Hartwig, Koleżanki, cyt. za: taż, dz. cyt., s. 83.
9 Kilka słów od Józefa Dakara Przewodniczącego Ziomkostwa Żydów Lubelskich w Izraelu, [w:] Neta Żytomirska-Avidar, Litografie [Katalog wystawy], Galeria Autorska Michałowski, Ośrodek „Brama Grodzka – Teatr NN”, Lublin 2007, s. 3.